Obserwatorzy

wtorek, 11 marca 2008

KAROL MARCINKOWSKI - Polak i lekarz jakich dziś już chyba nie ma...

Żyjemy w dobie powszechnej degrengolady (upadku cywilizacji zachodniej) – kultu “świętego egoizmu” (bynajmniej nie narodowego) i cwaniactwa. Niższy typ człowieka triumfuje; liczy się “poświęcenie” wyłącznie dla osobistych celów. Niemal każdy chce żyć dostatnio, ale bez wysiłku, łatwo i przyjemnie. Żyć i użyć – bez przeszłości i przyszłości – tu i teraz, bo “żyje się tylko raz”! “Po nas choćby potop!”. Oto hasła naszych czasów.
W wielu wypadkach wiarę w Boga wyparł kult “kasy” – wiara w pieniądz, który wszystko może (“więcej nawet niż sam Bóg”). Ojczyzna i patriotyzm, narodowość i tradycja – to dziś jakby puste i nic nie znaczące słowa. Brakuje przykładów postaw nieeegoistycznych. Tymczasem zupełnie naturalną skłonnością człowieka jest naśladownictwo. Obserwując współcześnie żyjące pokolenia Polaków, trudno znaleźć ludzi bezinteresownych, gotowych poświęcić się dla innych – dla społeczeństwa i narodu. Na szczęście w naszej historii mamy krzepiące przykłady; ludzi, którzy żyli nie tylko dla siebie, ale i dla innych – dla Polski. Jednym z nich był, Karol Marcinkowski, człowiek należący do tego gatunku ludzi, jakiego dziś na ogół się nie spotyka. Człowiek, dla scharakteryzowania którego można by użyć słów wieszcza, iż “był w nim duch poświęcenia”. Był niemal uosobieniem samopoświęcenia. Wielki Polak, społecznik i patriota. Warto przypomnieć tę postać zwłaszcza z uwagi na jubileusz, jaki wiąże się z jego osobą. Mianowicie 23 czerwca mija 200 lat od jego urodzin (tekst powstał osiem lat temu; Karol Marcinkowski urodził się w 1800 roku – przyp. mój). To ważna data. Trzeba nam nad nią chwili zadumy, modlitwy – i niech to będzie nasza, nic nie kosztująca nas, zapłata. Wobec takich ludzi bowiem jak Karol Marcinkowski wciąż mamy nie spłacony dług wdzięczności.
Chyba byłby to nadmierny optymizm liczyć na to, że nasz bohater znajdzie naśladowców wśród współcześnie żyjących Polaków. Jeśli nawet nie znajdzie, to może chociaż trochę zweryfikują oni swą dotychczasową postawę życiową; pamiętając, że dzięki takim ludziom jak Karol Marcinkowski naród nasz przetrwał nawet te najgorsze czasy.
Już jako student medycyny w Berlinie (w Wielkim Księstwie Poznańskim nie było polskiego uniwersytetu przez cały okres zaborów) Marcinkowski, pochodzący z Poznania - mieszczańskiej rodziny, związał się z tajną, patriotyczną organizacją młodzieżową “Polonia” (powstała pod hasłem: “Wolność i Ojczyzna” w maju 1819 r.). Najważniejszym celem organizacji było “zachowanie narodowości” wśród obcych, Niemców. Jak sam Marcinkowski wyjaśniał (po aresztowaniu – w więzieniu odezwała się nieuleczalna choroba płuc): “Pod zachowaniem narodowości rozumiałem tylko to, że każdy Polak tak się kształcić powinien, aby nie stracił charakteru narodowego, a tym sposobem narodowość nigdy nie zaginęła”.
Po uwolnieniu z więzienia i obronie dysertacji doktorskiej (namiestnik W. Ks. Poznańskiego, Antoni Radziwiłł, wstawiał się za Marcinkowskim i innymi młodymi konspiratorami u władz niemieckich) przybył Marcinkowski do Poznania w aureoli męczennika sprawy narodowej (pół roku przebywał w więzieniu, gdzie nadwerężył swe i tak słabowite zdrowie). Był jedynym w Poznaniu lekarzem – Polakiem. Wkrótce stał się popularny w całym Poznaniu. Był bardziej pracowity i ofiarny od niemieckich lekarzy. Dzięki temu zaskarbił sobie zaufanie i wdzięczność wszystkich warstw – od najzamożniejszych obywateli miasta po miejską biedotę – Polaków i Niemców.
W 1830 r., gdy tylko dowiedział się o powstaniu listopadowym, pośpieszył do Warszawy, gdzie wszedł na ochotnika do szwadronu jazdy poznańskiej - jako prosty ułan (twierdził, iż “nie zna nic świętszego nad powinność poświęcenia sił swoich ojczyźnie”). Bohatersko walczył pod Grochowem, otrzymując potem za gorliwość w służbie i wojenne męstwo krzyż Virtuti Militari. Następnie jako lekarz pracował w służbie sanitarnej, co nie przeszkodziło mu wziąć udziału w zbrojnej wyprawie na Litwę - jako szef sztabu generała Chłapowskiego. Dopiero w lipcu 1831 r. z całym swym korpusem – w beznadziejnym położeniu – złożył broń na granicy pruskiej.
Zmuszony był - wraz z tysiącami kolegów – emigrować. Spędził parę miesięcy w Szkocji i w Londynie, a następnie z górą dwa lata w Paryżu. Na Zachodzie uderzała go naiwność wielu polskich polityków emigracyjnych, oczekujących od mocarstw zachodnich wybawienia Królestwa z niewoli rosyjskiej. Mierziło go rozbicie polityczne Polaków; mawiał: “Tak to i w nieszczęściu jeszcze nas niezgoda cechuje”.
Marcinkowski był przekonany, że “każdy [tam] być powinien, gdzie sprawie ogólnej najużyteczniejszym być może: w kraju (...). Tym większa zasługa, im trudniejsze położenie (...) Zasilać własnym przykładem odrętwiałe [...] współbraci umysły, zachęcać do potrzebnej na czas jeszcze niejaki wytrwałości i oporu przeciw niszczącym narodowość [naszą] nieprzyjaciół zamachom”. Obawiał się czy starczy Polakom rozsądku, obecność w kraju “rozsądnych dla zapobieżenia przedwczesnym lub bezsilnym wybuchom” uznawał za potrzebę chwili. Na emigracji dopiero zrozumiał, że Polacy mogą liczyć wyłącznie na siebie. Od tego też czasu zaczął głosić swe (i dla rodaków) przesłanie: “zaniechajmy liczyć na oręż – mawiał – na zbrojne powstanie, na pomoc obcych mocarstw i ludów, a natomiast liczmy na siebie samych, kształćmy się na wszystkich polach, pracujmy nie tylko w zawodach naukowych, ale także w handlu, przemyśle, rękodzielnictwie, stwórzmy stan średni, usiłujmy podnieść się moralnie i ekonomicznie, a wtenczas z nami liczyć się będą”.
Powrócił - za zgodą władz niemieckich – do Poznania, pozostając jeszcze pod nadzorem policji. Obserwowano każdy jego ruch (policja pruska obliczyła, że w ciągu 16 miesięcy od powrotu 200 razy opuszczał miasto), czekano być może na jakiś nieopatrzny krok. Tymczasem Rada Miejska Poznania (złożona w większości z Niemców!) prosiła króla pruskiego o ułaskawienie Marcinkowskiego; stwierdzała m.in., że polski lekarz “nie ogranicza się tylko do udzielania rad (cisną się zawsze niezliczone tłumy do jego mieszkania po radę), lecz daje także ubogiemu pieniądze, by mógł kupić sobie lekarstwa, i nie dosyć na tym, nawet na kupienie żywności ofiarowuje datki”.
W działalności społecznej Marcinkowski odciął się całkowicie od masońskich wpływów obozu Czartoryskiego, z którym się związał na emigracji – “głęboko, twardo, hermetycznie”. Uważał bowiem, że cel tego obozu (kolejne powstanie – “partyzancka wojna”) nie może dobrze służyć sprawie polskiej. Zbliżył się jednak do ziemiaństwa wielkopolskiego. Najwybitniejsi przedstawiciele ziemiańscy tacy, jak Maciej Mielżyński i Gustaw Potworowski, poparli Marcinkowskiego nie tylko swoim autorytetem, ale i pieniężnymi środkami. Podobnie jak i oni “Doktor Marcin” stawiał sobie za cel swej publicznej działalności – podźwignięcie rolnictwa wielkopolskiego, pomoc dla rodzimego kupiectwa, rzemiosła i przemysłu, a także wykształcenie polskiej inteligencji. Cele te były niezwykle ambitne i szczytne. Środkami do nich wiodącymi miały być dwie instytucje o wiekopomnym znaczeniu – powstałe z inicjatywy Marcinkowskiego - Bazar Poznański i Towarzystwo Naukowej Pomocy (z roku 1841). Celem Bazaru – jak czytamy w “Przewodniku Rolniczo-Przemysłowym” z 1843 r. (rok VI, nr 13, s. 158-8) - “było obudzić w krajowcach chęć do przemysłu i handlu, wykształcić ich w kupiectwie i wspierać w początkach zawodu”. Natomiast Towarzystwo Naukowej Pomocy miało “wydobywać z mas ludu zdatną młodzież, a wykrywszy jej talent, obrócić ją na pożytek kraju, dając pomoc i stosowny kierunek jej wykształceniu”.
W poznańskiej “Gazecie Polskiej” (1848) podkreślano, że to właśnie Marcinkowski jako “pierwszy zwrócił uwagę na stugłową hydrę germanizmu, która szerząc się coraz dalej panowanie swoje, niszczyła swym oddechem pierwiastek polski; zwrócił uwagę na to, że pierwiastek polski, bezbronnym będąc, ulegnie w walce przeciw zbrojnemu”. Sam Marcinkowski w swoim przemówieniu w Radzie Miejskiej Poznania (był jednym z radnych) – na rok przed swoją śmiercią (zmarł 7 listopada 1846 r.) – podkreślał publicznie, że “interesy polskiej ludności są narażone, gdy włada nimi obca narodowość, toteż żąda ona prawa naturalnego i gwarantowanego, że będzie słusznie reprezentowana”.
Niecałe 20 lat później (1902) następca Bismarcka, kanclerz Bernhard von Bülow, z niepokojem stwierdzał: “W mieście i na wsi, gdziekolwiek rzucicie okiem, znajdziecie teraz polskich lekarzy, polskich adwokatów, polskich kupców i rzemieślników, którzy w oparciu o znany związek Marcinkowskiego i przy bezwzględnym bojkocie niemieckich parcowników, utwalili swoje stanowisko i opierając się na nim, prowadzą fanatyczmną agitację narodową“. To było pokłosie pracy “doktora Marcina” i innych ofiarnych społeczników Wielkopolski. Dzięki nim wszystkim “stugłowa hydra germanizmu” nie zdołała zdusić polskości.

Brak komentarzy: