Bawi mnie to, jak polscy katolicy odwołują się do tego przykazania. Nie wiedzą lub też nie chcą wiedzieć, że jest to przykazanie żywcem wyjęte z żydowskiego dekalogu. Dekalogu, który funkcjonuje od pradawnych czasów, od kiedy żydzi mają swojego boga plemiennego Jahwe (nie użyję słowa bożka, jak lubią to robić wyznawcy wszelkich "objawionych " religii w stosunku do religii politeistycznych, "pogańskich"). Jahwe jest dziś henoteistycznym bóstwem żydów zaadoptowanym przez chrześcijan jako Bóg Ojciec. A co do obcości, to przecież żydowski bóg jest bogiem dla naszych przodków obcym. To tak jakby w miejsce ojca przyszedł ojczym i zakazał nazywać naszego biologicznego ojca takim określeniem jak "tato", "ojcze", i sam uzurpował sobie prawo do tego miana! Tak jest z chrześcijaństwem właśnie, które dla pogan było zupełnie nową, obcą i przybraną - w ramach przymusowego, politycznego prozelityzmu - religią. W Rzymie w IV w., a na ziemiach polskich w wieku X. Nasi przodkowie nie mieli wyboru - odtąd na ojczyma i macochę musimy mówić (ale czy wszyscy?): ojcze i matko. Prawdziwi rodzice zostali zabici i zapomniani (?). Niemal wszelki ślad po nich zaginął. A jeśli ktoś chciałby ich poznać, usłyszy: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną! Inaczej mówiąc - to my jesteśmy twoimi prawdziwymi rodzicami... To ja jestem twoim prawdziwym ojcem od samego początku, od twojego narodzenia! Nie waż się nawet wypowiadać imienia tego "bałwana" i oddawać mu cześć i pokłony!
Ile w tym prawdy? Niech każdy sam sobie rozważy.