Obserwatorzy

niedziela, 27 lipca 2008

L.A. Arias - Złość męskości szkodzi

Być mężczyzną to dziś nie lada wyzwanie. Z jednej strony olbrzymia konkurencja, a z drugiej oczekiwania czasem nie do spełnienia. Na dodatek coraz mniej mamy atrybutów, których posiadanie dawało kiedyś poczucie nie tylko pewności, lecz także męskości. Nie wystarczy urodzić się chłopcem, mężczyzną trzeba się stać!
Oto dziesięć przykazań „prawdziwego mężczyzny”:

Bądź silny! Rozwijaj siłę zarówno ciała, jak i umysłu. Kształtuj mięśnie i pokonuj trudności.
Bądź ambitny. Twoje plany, marzenia, zainteresowania powinny przekraczać przeciętny poziom; bądź zauważalny, rozpoznawalny i wyjątkowy.
Bądź dominujący. Masz przewagę fizyczną, więc powinieneś występować po stronie tych, którzy dyktują reguły i warunki.
Nie poddawaj się. Musisz dać z siebie jak najwięcej, niezależnie od kosztów i konsekwencji, bowiem słabość jest zarezerwowana dla płci odmiennej.
Bądź stanowczy i nieugięty. To jest miara siły twoich zamiarów, poglądów, przekonań.
Miej inicjatywę. Musisz przeć do przodu. Nie wolno ci się zatrzymać. W najtrudniejszej sytuacji zawsze powinieneś znaleźć wyjście, a najlepiej poprowadzić za sobą innych.
Bądź wielki. Miarą wielkości jest ignorowanie błahych, codziennych spraw, a zajmowanie się tylko tymi naprawdę ważnymi.
Bądź racjonalny. Stąpaj twardo po ziemi. Uwzględniaj tylko rzeczy namacalne i konkretne. Nie trać czasu na wyobrażenia i odczucia.
Bądź wyrazisty. W męskiej tożsamości nie ma miejsca na dwuznaczności albo niejasny obraz tego, co cię odróżnia od słabej płci.
Bądź mężczyzną. Stawiaj czoła przeciwnościom, pokonuj je, nie pokazuj słabości, uczucia zostaw dla kobiet i nie zapomnij o pozostałych dziewięciu przykazaniach.
Jak pisze Piotr Oleś („Charaktery” nr 11/1999), w psychologii powszechnie przyjmowana jest koncepcja, zgodnie z którą na męskość składają się: pewność siebie, ambicja, stanowczość, brak cierpliwości w zetknięciu z przeszkodami lub przeciwnościami, gotowość do przejmowania inicjatywy, upór i wytrwałość w dążeniu do celu. Osoby o tym typie emocjonalności cenią działanie i jego konkretne efekty, chętnie podejmują trudne wyzwania, w których mogą się sprawdzić.
Amerykański psycholog Harrison G. Gough twierdzi, że ludzie o dużym nasileniu męskości wybierają w opisie siebie następujące określenia: agresywny, ambitny, kłótliwy, asertywny, roszczeniowy, dominujący, silny, niecierpliwy, uparty, wygadany, nieustępliwy, wierzący w siebie, z inicjatywą. Zaś ci, których charakteryzuje brak męskości, pomijają powyższe cechy, a opisują siebie jako osobę subtelną, uprzejmą, łagodną, skromną, cierpliwą, usłużną, umiarkowaną, wrażliwą, nieśmiałą, o miękkim sercu, uległą, bojaźliwą, ufną i naturalną.
Wydaje się, że współcześnie elementy kształtujące tradycyjne tożsamości płciowe, związane z charakterystyką przypisaną rolom kobiety i mężczyzny, coraz bardziej wymagają zmian i elastyczności w ich pojmowaniu. To, co kiedyś było naturalną konsekwencją strategii przetrwania, na przykład walka, polowanie czy zdobywanie, dziś wydaje się przeszkodą w osiągnięciu tożsamości, a także poczucia spełnienia i zadowolenia. Mężczyźni nie muszą już polować, walczyć (chyba że inni mężczyźni rozpoczęli wojnę), ale z drugiej strony muszą stworzyć warunki społeczne potrzebne do realizacji ważnych elementów ich tradycyjnej tożsamości. Muszą, bo przyswoili sobie powyższe przykazania, a także dlatego, że inni tego od nich oczekują.
Jakie są koszty utrzymywania takiego obrazu siebie? Po pierwsze, trzeba coś zrobić ze sferą emocjonalną. Uczucia bowiem mogą skutecznie torpedować starania o to, aby czuć się w pełni mężczyzną. Lęk, strach, wstyd, zwątpienie, wzruszenia, słabość, bezsilność lub bezradność są niebezpieczne. Mogą nie tylko uniemożliwić realizację zadań, lecz także podważać istotę tożsamości męskiej. Takie uczucia są domeną świata kobiecego. Podejrzenie, że te emocje w mężczyznach się pojawiają, sprawia, że natychmiast uruchamiają oni mechanizmy obronne, aby je zatrzymać i powrócić do stanu gotowości, gdy „zwarci i silni” stawią czoła kolejnym wyzwaniom.
Im bardziej wyrazisty jest wzorzec męskiej tożsamości, tym uboższa paleta zachowań wynikających ze wspomnianych emocji. Jeżeli mężczyzna się boi, to okazuje złość. Jeżeli czuje się bezradny, to okazuje złość. Jeżeli jest smutny lub wzruszony, też okazuje złość. Wydaje mu się, że złość jest lepszym (bo bardziej akceptowalnym – wiadomo: chłop głodny to chłop zły) uczuciem, lepiej pasującym do obrazu mężczyzny. Wynika to z treningu opartego na założeniu, że mężczyzna zawsze musi dać sobie radę, pokonać trudności, być silny, nie może płakać jak baba – słowem: musi spełniać owe dziesięć przykazań.
To ograniczenie sfery emocjonalnej sprawia, że wrażliwość interpersonalna zostaje zarezerwowana dla świata kobiecego. Zanika wymiana emocjonalna. John Gray w książce „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus” opisuje męskie strategie radzenia sobie z problemami. Marsjanin izoluje się i wchodzi do jaskini, natomiast Wenusjanka szuka kontaktu i wymiany. Co on robi w tej jaskini? Przede wszystkim doprowadza się do porządku, to znaczy tłumi niedozwolone uczucia (lęk, wstyd, poczucie winy), a potem sam szuka rozwiązania zaistniałego problemu. Każda próba pomagania mu kończy się niepowodzeniem, bowiem szukanie i przyjmowanie pomocy jest dowodem słabości, a ta należy do świata kobiecego.
Mężczyźni nie dotykają się. Starają się zachować odpowiedni dystans, aby nikt nie miał wątpliwości co do ich niekwestionowanej męskości. Czasem pod wpływem alkoholu pozwalają sobie na „robienie niedźwiedzia” i składanie deklaracji typu: „Bracie, ja cię kocham, ty mordo moja”. Wtedy to dopuszczalne, bowiem dla wszystkich jest jasne, że chłopaki sobie popili! Ale niech któryś spróbuje zrobić to po trzeźwemu! Faceci się nie dotykają, ten rodzaj wymiany jest zarezerwowany dla kobiet. Czy mężczyźni nie potrzebują tego, czy raczej to nie uchodzi, bo nie wypada, a co gorsza podważa męską tożsamość? Dotyk jest sposobem udzielania wsparcia, sygnałem bliskości, czasem zrozumienia i podtrzymania na duchu. A mężczyzna nieJakie są konsekwencje opisanego stanu? Emocje stanowią łącznik między osobą a jej otoczeniem. Wyrażają indywidualne ustosunkowanie się do tego, co spotykamy i w czym uczestniczymy. Są swego rodzaju energią, która manifestuje się w konkretnych zachowaniach. Jeżeli ta energia nie znajduje ujścia, to kumuluje się, powodując wzrost napięcia, albo ulega przekształceniu, przenosząc się na inne formy rozładowania. Nieraz dochodzi do tzw. implozji, czyli wybuchu wewnętrznego, który dla zdrowia może być kosztowny. Długotrwałe nadmierne napięcie przyczynia się do chorób psychosomatycznych, czasami do przedwczesnej śmierci. Może też prowadzić do agresji i przemocy wobec innych.
Współczesny mężczyzna znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony został wychowany w duchu dziesięciu przykazań, a z drugiej oczekuje się od niego wrażliwości, emocjonalności, dzielenia się i odpuszczania sobie. A może zrewidować dotychczasowy zestaw oczekiwań wobec mężczyzny i zamiast siły i stanowczości kształtować wartości uniwersalne: uczciwość, wrażliwość i współdziałanie? Może porzucić dawne zasady społeczne mówiące o tym, że istnieje płeć słaba i silna, a ta ostatnia jest dominująca? Nie trzeba rezygnować z bycia silnym i stanowczym, choć nie każdy i nie zawsze może takim być. Chodzi o to, aby nie stało się to wartością samą w sobie, od której zależy męska tożsamość. Mężczyzna ma prawo nie radzić sobie, być słabym i czasem kogoś poprosić o pomoc. I nie ujmuje to jego męskości. Kobiety od ponad stu lat próbują wywalczyć dla siebie należyte miejsce. Mężczyźni zaś jakby zapomnieli o tym, że ten proces jest dwustronny i pociąga za sobą konieczność znalezienia dla siebie nowej tożsamości. Może czas na sformułowanie dziesięciu przykazań współczesnego CZŁOWIEKA?
Luis Alarcon Arias jest psychologiem, superwizorem psychoterapii i treningów psychologicznych, prezesem Stowarzyszenia „Niebieska Linia”. Wykłada w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Jest jednym z pionierów w dziedzinie programów terapeutycznych dla mężczyzn stosujących przemoc domową. Prowadzi także rozmaite programy rozwojowe dla biznesu. W ramach Instytutu Terapii Skoncentrowanej na Rozwiązaniach propaguje ten nurt terapeutyczny.
Źródło: Charaktery
potrzebuje tego, bo sam sobie poradzi.
Kobietom wcale nie zależy, żeby ojciec ich dzieci był prawdziwym macho. Do takiego wniosku doszli badacze z uniwersytetów St. Andrews i Durham w Wielkiej Brytanii. W ostatnim numerze czasopisma "Personality and Individual Differences" starają się oni dociec, jak panie interpretują konkretne cechy męskiej fizjonomii. Uczeni skupili się zwłaszcza na tych elementach, które mają znaczenia dla życia we dwoje, a więc męskość bądź kobiecość rysów oraz zdrowy lub chorowity wygląd twarzy. Przebadano grupę 400 osób i na tej podstawie autorzy artykułu twierdzą, że udało im się obalić kilka mitów dotyczących wzajemnej atrakcyjności obu płci. Jednym z nich jest opinia, że kobiety wolą partnerów "bardzo męskich". "Męski" oznacza tu pewien typ rysów twarzy, który zwykło się kojarzyć z męskością: "kwadratowy podbródek, wydatny nos, niespecjalnie duże oczy oraz grube i raczej proste brwi" – wymienia wspomniane czasopismo.Uczestnikom badań (przeważały wśród nich kobiety, choć znalazła się także niewielka grupka mężczyzn) pokazywano różne męskie twarze zestawione parami. Prawie zawsze była to ta sama twarz, lecz poddana komputerowej obróbce. Uczestnicy eksperymentu mieli odpowiedzieć, które oblicze kojarzy im się z konkretnymi cechami charakteru, takimi jak ambicja, zdolność do kompromisu, skłonność do dominacji, wierność, umiejętność bycia dobrym ojcem i ludzkie ciepło.Okazało się, że ludzi o twarzach z uwydatnionymi cechami męskimi postrzegano jako skłonnych do dominacji, niewierności i nie przypisywano im zbyt często walorów przykładnego ojca. Innymi słowy, tak wyglądający osobnicy nie byli "dobrą partią". Natomiast twarze o cechach kobiecych – bardziej zaokrąglone, o wydatnych wargach i łukowato wygiętych brwiach – mieli zdaniem respondentów idealni kandydaci do stałego, długotrwałego związku, w którym można planować dzieci.– Kobiety skłaniają się ku mężczyznom o rysach bardziej męskich lub bardziej kobiecych w zależności od tego, o jaki związek im chodzi – wyjaśnia w rozmowie telefonicznej szefowa zespołu badawczego, Lynda Boothroyd. – Jeśli zatem dziewczyna szuka przelotnego romansu bez zobowiązań i z większą dozą gorących namiętności, wybierze partnerów o męskim wyglądzie. Zgodnie ze stereotypowym myśleniem takiego właśnie mężczyznę uważa się za idealnego kandydata do spełnienia kobiecych pragnień. Ale jeśli panie myślą o trwałym związku, wówczas wizerunek prototypowego samca może szkodzić. Takie kobiety będą szukały partnerów, których twarze mają łagodniejsze, kobiece rysy. Dzieje się tak dlatego, ponieważ w podświadomości tkwi głębokie przekonanie, iż opieka nad dziećmi jest domeną kobiet.Drugi z autorów badania, David Perrett, twierdzi, że powody, dla których kobieta wybiera mężczyznę o takich, a nie innych rysach twarzy są bardzo złożone. Obok wspomnianych wcześniej motywów uczony dodaje, że niektóre panie wolą "mężczyznę dominującego. W ich przypadku atrakcyjni będą zatem tacy partnerzy, których rysy sugerują tę cechę charakteru; natomiast inne kobiety nie zwrócą uwagi na nich uwagi". Jednak i Perrett przyznaje, że "gdy mowa o wychowywaniu dzieci, preferowani są mężczyźni o delikatniejszych rysach".Czy to oznacza, że w przyszłości rysy twarzy panów staną się bardziej kobiece, bo tacy mężczyźni będą wybierani na ojców? Boothroyd nie potwierdza tej tezy: – Mężczyźni o typowo męskiej urodzie także mają dzieci. Ich gatunkowe przetrwanie jest gwarantowane – mówi. – Inna sprawa, że są postrzegani jako kiepscy kandydaci na mężów.Autorzy badania chcieli również sprawdzić, czy męskie rysy kojarzą się z dobrym zdrowiem. – Istnieje związek między ilością testosteronu a męskim wyglądem twarzy – mówi Boothroyd. – Aby utrzymać wysoki poziom tego hormonu, trzeba mieć sprawny system odpornościowy. Dlatego też wielu badaczy uważa, że bardzo męskie rysy odzwierciedlają dobry stan zdrowia fizycznego mężczyzny. Biologia ewolucyjna głosi, że kobiety przyswoiły sobie wiedzę o tym fakcie i poszukują partnerów o takich właśnie cechach. Bo jeśli mężczyzna cieszy się dobrym zdrowiem, będzie mógł lepiej i dłużej zadbać o potomstwo".Tymczasem brytyjscy uczeni doszli do przeciwnego wniosku. Opieka nad dziećmi zaczyna kuleć, jeśli ojciec odchodzi z inną kobietą. A przecież właśnie mężczyźni o rysach typowo męskich postrzegani są jako potencjalnie niewierni.Zresztą nie dało się ustalić bezpośredniego związku między stanem zdrowia a wyglądem macho. Twarzom o zdrowym wyglądzie przypisywano te same cechy, co twarzom o rysach kobiecych, natomiast twarze chorowite od razu odrzucano.– Kobiety wcale nie uważają, że "męski" facet musi cieszyć się doskonałym zdrowiem fizycznym, natomiast podejrzewają go o dominujący charakter i emocjonalny chłód – twierdzą autorzy badań. Okazało się, że twarze dojrzałe znacznie bardziej podobały się respondentom niż twarze młodzieńcze. Ale "niewykluczone, że gdybyśmy posłużyli się zdjęciami kobiet, wynik badania byłby nieco inny" – zauważają uczeni.W trakcie wcześniejszego eksperymentu Perrett ustalił, że występuje zbieżność między kobiecymi rysami twarzy a takimi cechami, jak uprzejmość lub czułość. Potwierdził też, że tendencja do wyboru określonego partnera jest u kobiety uzależniona od fazy cyklu menstruacyjnego. Podczas owulacji kobietom bardziej podobają się panowie o uwydatnionych cechach męskich – prawdopodobnie dlatego, że mężczyzna o takim wyglądzie ma podobno o wiele większą potencją seksualną. Autorzy zastrzegają jednak, że ograniczono się do zbadania opinii opartej na pierwszym wrażeniu: oceniane osoby były dla respondentów kompletnymi nieznajomymi.Jak mówi Perrett, "nie badaliśmy związków między rzeczywistą osobowością a rysami twarzy. Jednak – choć potrzeba tutaj jeszcze dodatkowych materiałów naukowych, które mogłyby to potwierdzić – zdaniem niektórych uczonych te relacje są oczywiste. Nie na darmo mawiają przecież, że oczy są zwierciadłem duszy

Adrian Strzelczyk: Pogańska religia Słowian

Wstęp
Praca moja obejmuje bardzo szeroki zakres materiału badawczego. Do religii bowiem należą prawie wszystkie aspekty życia, a na pewno każdy z nich jest mniej lub bardziej jej podporządkowany. Będę używał tu niemal zamiennie terminów religia i mitologia, zdając sobie sprawę, że jest to duże uproszczenie, dołożę jednak starań, by nie doprowadziło ono do nieporozumień czy zakłamań. Terminu religia użyję raczej dla określenia obrzędów czy wierzeń, które z natury tej pracy przedstawię nie tak dokładnie, jak bym sobie życzył, słowo mitologia pozostawiając dla ogólnych praw i zasad rządzących w skomplikowanym świecie słowiańskich sił nadprzyrodzonych oraz dla wydarzeń, które w tym świecie się wydarzyły. Praca składa się z czterech części, przy czym ostatnia część - "Obrzędy pogańskie dawniej i dziś", wykraczająca poza okres pogański i sięgająca teraźniejszości, ma służyć zwróceniu uwagi na fakt, że religia słowiańska nie jest czymś, co minęło i o czym można zapomnieć. W pewnym sensie jest nadal czymś żywym, dziedzictwem, które wciąż pozostaje w naszej cywilizacji i o którym należy pamiętać, zwłaszcza dziś, w czasach globalizacji i w perspektywie wspólnej, zjednoczonej Europy.
Zarys historii i mitologii Słowian
Słowianie byli narodem niezwykle ekspansywnym. Praojczyzną Słowian były tereny dzisiejszej południowej Polski, ale Słowianie nie byli tam autochtonami. Przybyli z Azji wraz z Bałtami. Bałtowie ulegli wpływom Słowian lub zginęli w wyniku prowadzonych w średniowieczu akcji chrystianizacyjnych. Słowianie zaczęli emigrować z tej kolebki na wschód, zachód i południe. Nigdy nie przekroczyli Bałtyku, ale przebyli Odrę i dotarli do Renu. Znana bajka o Lechu, Czechu i Rusie jest symbolicznym, aczkolwiek nie do końca trafnym, opisem tego zjawiska. Słowianie na południu przeszli przez Bramę Morawską i Przełęcz Dukielską, dochodząc do Dunaju (limes - granica Rzymu). Ruszyli na Bałkany, część dotarła do Wenecji, pozostając w ciągłym konflikcie z Rzymianami. Jeśli chodzi o kwestie religijne pozwolę sobie podzielić Słowian na dwie grupy: o zachodnich, z kulturą opartą o kulturę rzymską, z wyznaniem rzymsko - katolickim lub protestanckim, używających pisma łacińskiego, o wschodnich z religią ortodoksyjną (prawosławie), z tradycjami zaczerpniętymi z kultury bizantyjskiej, w piśmie używających cyrylicy. Pewną przeszkodę w tym podziale stanowią Bośniacy (będący de facto trzema narodami), ze swoim pismem zarówno łacińskim, jak i cyrylicą oraz religią islamską. Ale ja traktuję ten podział jako pewne uproszczenie, mające tylko zobrazować obecny religijny podział Słowiańszczyzny.
Słowianie stworzyli dwie wielkie formacje państwowe: Państwo Samona i Państwo Wielkomorawskie. Chrystianizacja Słowian rozpoczęła się w I połowie IX w., kiedy to władca Wielkich Moraw przyjął z całym narodem chrześcijaństwo, a jego następca, Rościsław, aby zapobiec uzależnieniu państwa od Niemiec sprowadził do siebie jako nauczycieli Konstantego (Cyryla) i Metodego, którzy opracowali liturgię w języku słowiańskim (staro-cerkiewno-słowiańskim). Chrystianizacja przyczyniła się oczywiście do upadku religii pogańskiej, jednak nie był to upadek natychmiastowy, jeszcze długo ludność była wierna swoim dotychczasowym obrządkom i - jak zaryzykuję udowodnić w dalszej części pracy - w pewnym stopniu pozostaje do dziś. Religia Słowian należała do religii politeistycznych. Przejawiała strukturalne podobieństwa do religii innych ludów indoeuropejskich; w religiach tych badacze widzą świat bogów uporządkowany podobnie jak świat ludzi, według trzech funkcji społecznych: o władzy zwierzchniej w jej aspektach władczo-prawnych i magiczno-religijnych, o walki zbrojnej, o pomyślności gospodarczej, głównie zaopatrzenia wspólnoty w żywność.
Źródeł o religii Słowian jest niewiele; najstarsze z nich pochodzą z VI w. Wierzenia te są stosunkowo słabo udokumentowane w dokumentach pisanych, co jest wynikiem nawracania Słowian na chrześcijaństwo. Misjonarze, wspierani zbrojnie przez możnowładców zwalczali wcześniejszą religię, a ich zapiski stanowią większość znanych nam dziś źródeł wiedzy. Religia ta jest jedną z najmniej znanych religii (brak dokumentów z epoki przedchrześcijańskiej). Najstarszymi źródłami są: źródła ruskie dotyczące Słowian wschodnich (Słowo o wyprawie Igora z XII w.), Kronika biskupa Thietmara z Merseburga (ok. 1015), Kronika Helmolda (1167-1168), wzmianki Saxo Grammaticusa i Adama z Bremy.
Na początku XI w. w Polsce wybuchło powstanie ludowe przeciw władzy królewskiej i kościelnej. Ostatecznie powstanie stłumił, przy wsparciu cesarza niemieckiego Kazimierz Odnowiciel. Kościół dążył do unicestwienia pogańskich wierzeń, niszcząc miejsca kultu - święte gaje, posągi. "Czeski kronikarz Kosmas podaje, że w 1090 roku książę Brzetysław zniszczył wiele gajów pogańskich". Miejsca święte bywały dostosowywane do potrzeb nowej religii. "Tu, gdzie rodzima władza decydowała się na zmianę kultu, zwykle burzono je [sanktuaria słowiańskie - A.S.] w sposób umiarkowany, często lokując w tych miejscach nowe ośrodki kultu". "Cerkiew wschodnia bywała wyrozumialszą i wchodziła w kompromis z dawnym trybem, biorąc pod opiekę dawne obchody, narzucając im cechę chrześcijańską".
Ważnym elementem religii są obrzędy związane ze śmiercią i pochówkiem. Wierzono w istnienie świata pozagrobowego. Jednak "pierwotne wierzenia ludów przedpiśmiennych odbiegały całkowicie od chrześcijańskich wyobrażeń o życiu pozagrobowym. Wiara w nieśmiertelność duszy była obca tym ludom, przyznawały one natomiast jej trwanie po śmierci fizycznej, chociaż w ścisłej łączności z ciałem - w grobie. (...) Toteż i kult dusz odbywa się głównie przy grobach". Zwłoki zmarłych palono, a prochy grzebano w grobach ziemnych lub w kurhanach, często też umieszczano w popielnicy stawianej na kurhanie lub na słupie. U Słowian wschodnich rozwinął się zwyczaj budowania niewielkich domków nad miejscami pochówku. Często wraz ze zmarłym mężczyzną grzebano uśmiercaną po jego zgonie żonę lub zastępującą ją niewolnicę. Elementami ceremonii pogrzebowej były igrzyska na cześć zmarłego (tryzna) i stypa (strawa). Zmarłemu oddawano cześć również w rok po śmierci, gdy odbywano na kurhanie ucztę, która, zwłaszcza na Białorusi wiązała się z wywoływaniem duchów przodków. Echem i nawiązaniem do tych obrzędów są "Dziady" Adama Mickiewicza. Jeszcze przed przyjęciem chrztu, u schyłku okresu pogańskiego, u Słowian zaczął się przyjmować obrządek szkieletowy (chowanie zmarłych w ziemi). Cmentarzyska birytualne, gdzie spotykamy się także z pochówkami szkieletowymi były, jak się przypuszcza, wynikiem oddziaływania kultury awarskiej. W tego rodzaju pochówkach zauważono układanie zmarłych w pozycji mocno podkurczonej, a odkrycia w okolicach Biskupina dowodzą, że zmarłych podczas pochówku krępowano sznurem, co miało im zapewnić łatwiejsze odrodzenie się w przyszłości dzięki utrzymaniu pozycji embrionalnej. Kres religii Słowian następował u poszczególnych plemion po przyjęciu chrztu przez władców i skupione wokół nich elity, co oznaczało zniszczenie miejsc i form kultu. Ostatnim ośrodkiem pogaństwa Słowian była świątynia w Arkonie, zniszczona w roku 1168 przez Duńczyków. Thietmar z Mersenburga opisał około 1018 r. ją w sposób następujący: "Jest w kraju Rederów pewien gród o trójkątnym kształcie i trzech bramach doń wiodących, zwany Radogoszcz, który otacza zewsząd wielka puszcza, ręką tubylców nie tknięta i jak świętość czczona. Dwie bramy tego grodu stoją otworem dla wszystkich wchodzących, trzecia od strony wschodniej jest najmniejsza i wychodzi na ścieżkę, która prowadzi do położonego obok i strasznie wyglądającego jeziora. W grodzie znajduje się tylko jedna świątynia, zbudowana misternie z drzewa i spoczywająca na fundamencie z rogów dzikich zwierząt. Jej ściany zewnętrzne zdobią różne wizerunki bogów i bogiń - jak można zauważyć, patrząc z bliska - w przedziwny rzeźbione sposób, wewnątrz zaś stoją bogowie zrobieni ludzką ręką w straszliwych hełmach i pancerzach, każdy z wyrytym u spodu imieniem. Pierwszy spośród nich nazywa się Swarożyc i szczególnej doznaje czci u wszystkich pogan. Znajdują się tam również sztandary, których nigdzie stąd nie zabierają, chyba że są potrzebne na wyprawę wojenną i wówczas niosą je piesi wojownicy. Do strzeżenia tego wszystkiego z należytą pieczołowitością ustanowili tubylcy osobnych kapłanów". Chrystianizację ludu umożliwiło jednak dopiero zbudowanie sieci parafialnej; mimo to przeżytki pogaństwa istniały jeszcze u schyłku średniowiecza, a w formie silnie przekształconych reliktów trwały do czasu zaniku kultury chłopskiej w XIX-XX w. W każdej mitologii spotykamy się z mitem początku - narodzin (powstania) świata. Również u Słowian znajdujemy taki mit. Istnieje w wielu wersjach, jednak niektóre elementy pozostają wspólne.
Na początku nic nie istniało poza Świętowidem, który pływał łodzią po całkowicie zalanej wodą ziemi. Kiedyś podzielił się na dwie części i dał początek dwóm bogom: Swarożycowi i Welesowi. Weles mieszkał w głębinach bezkresnego morza, zaś Swarożyc pływał łodzią po jego powierzchni. Obaj pragnęli samodzielnie stworzyć Ziemię, wiedzieli jednak, że jest to tylko wtedy możliwe, gdy będą ze sobą współpracować. Pewnego dnia Weles zanurzył się wydobywając na powierzchnię garstkę piasku, z której Swarożyc stworzył kolebkę Ziemi. "Była to mała wysepka, na której obaj ledwie się mieścili. Weles nie miał zamiaru się nią z nikim dzielić i postanowił zepchnąć Swarożyca do wody. Wtedy mógłby stać się samodzielnym władcą Ziemi. Jednak jego plan się nie powiódł. Gdy Perun spał, Weles chciał zepchnąć go do wody, ale w którą stronę go nie popchnął, ziemia rozrastała się, aż urosła do niewyobrażalnych rozmiarów". Doszło do walki między braćmi, w której zwyciężył Perun. Weles został zesłany do otchłani, która oddana została mu we władanie. Perun nie mógł go zniszczyć, wiedząc, że bez niego nie może nic stworzyć. Inna wersja mitu mówi o zemście Peruna i przykuciu Welesa do najgłębszych skał - odtąd huk wiatru ma oznaczać rozpaczliwe próby Welesa wyzwolenia się z okowów. Zrażony do ziemi Perun zamieszkał w niebiosach.
Nieco inną wersję tego mitu podaje Gieysztor. Za punkt wyjścia uznaje niebo i morze, Boga, który pływa łodzią i diabła, który wyłonił się z piany morskiej i przysiadł do Boga - nie pojawia się więc akt podziału jedynego boga na dwie części, które są uosobieniem jego dobrej i złej natury. Motyw stworzenia wysepki i próby stoczenia śpiącego Boga do wody jest bardzo podobny do przytoczonej wyżej wersji. Gieysztor także akcentuje istnienie innych wariantów tego mitu, m. in. wersję Cyganów siedmiogrodzkich, która rozszerza funkcję mitu o genezę powstania ludzi.
Panteon bogów słowiańskich
Istnienie panteonu słowiańskiego było niejednokrotnie podważane, część badaczy skłania się do teorii, że podstawą religii Słowian była demonologia - wiara w uosobione siły natury, a znani nam dziś bogowie słowiańscy to wytwór stosunkowo późny. Jednak A. Gieysztor uważa, że "istnienie - obok demonów - bóstw głównych i pomocniczych nie było Słowianom wczesnośredniowiecznym obce, jak na to wskazują świadectwa liczne i godne szczegółowego rozważenia. Rzecz w tym, jak głęboko sięgają one wstecz, do jakiego należą poziomu genetycznego kultury słowiańskiej i czy można odtworzyć za ich pomocą słowiański obraz rozczłonkowania i struktury świata". Panteonu tego nie można jednak porównywać ze znaną nam hierarchią bogów śródziemnomorskich. Do czasów Brücknera w ten właśnie sposób pojmowano świat słowiańskiej religii. Znane są nam przekazy Jana Długosza, który "zgodnie z panującym duchem średniowiecza, przyjął antyczny model hierarchii bóstw słowiańskich, podobny do tego, jaki istniał na grecko - rzymskim Olimpie. (...) Historyk królewski porównywał mityczne bóstwa słowiańskie do bogów starożytnego świata śródziemnomorskiego i tak: w postaci Dziedzili dopatrywał się podobieństwa do bogini Wenus, w Dziewannie odnajdywał Dianę, w Jeszy rozpoznawał Jowisza itp.". Na czele bóstw słowiańskich stał Perun, władca nieba i piorunów. Bóg ten był utożsamiany w różnych regionach ze Świętowidem, Rujewitem, Jarowitem, Jaryłłą. Za dom boży Peruna, jak wynika z opisów Hieronima z Pragi (XV w.) szerzącego chrześcijaństwo na Litwie, uważano najstarszy dąb w lesie. Bronią Peruna w tradycji bałtosłowiańskiej jest kamienny piorun, zwany strzałą bożą, piorunową strzałą lub piorunowymi prątkami. Był on utożsamiany z belemnitami (skamielinami mięczaków) bądź z fulgurytami (szkliwem kwarcowym wytopionym przez piorun). Między innymi na Mazurach odróżniano fulguryty od innych kamieni i nazywano je bożymi prątkami. Uważano je za dar losu. Wkładano do kolebki niemowlęcia, pocierano nimi wymiona krów, gdy traciły mleko. Wśród Słowian południowych umieszczano je pod dachem, by chroniły domostwo przed piorunami. Używano ich także w leczeniu chorób oczu, boleściach itp. Nie dla wszystkich jednak przewodnia rola Światowida w słowiańskim panteonie jest tak jednoznaczna. Brückner nie do końca zgadza się z taką prezentacją Peruna. Jego zdaniem tylko na wschodzie można znaleźć dokumenty potwierdzające kult tego boga, "nie ma więc u Słowian zachodnich, inaczej niż u wschodnich, wyraźnego śladu bóstwa Perunowego, bo jawnych fałszerstw (...) nikt już od dawna nie przytacza. Również i u południowych Słowian nie ma ani jednego wyraźnego świadectwa".
Najważniejszym miejscem kultu Świętowida była opisana wcześniej Arkona. W tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę, powtarzając za Gieysztorem, na imię Świętowid. Powstała i rozpowszechniona w XIX w. wersja imienia Światowid nie jest niestety poprawna, chociaż tak utrwalona w naszej świadomości, że nawet jedna z wykorzystanych przeze mnie w niniejszej pracy publikacji, poświęcona interesującej mnie problematyce ma tę właśnie wersję imienia w tytule. Mam tu na myśli zajmującą książkę J. Głosika "W kręgu Światowida". W rzeczywistości imię Świętowid składa się z dwóch elementów - pierwszy to *svęt-, który oznacza świętego, drugi, trudniejszy do jednoznacznego zidentyfikowania *ovit/evit znaczy prawdopodobnie pan lub wojownik. Przypuszczalnie więc imię to oznaczało rozporządzającego mocą nadprzyrodzoną.
Wiara w tego boga nie zaginęła, jak mogłoby się wydawać i współcześnie kult Peruna został w Polsce odnowiony przez Polski Kościół Słowiański z siedzibą w Ciechocinku oraz Rodzimy Kościół Polski z siedzibą w Warszawie. Podstawą doktrynalną obu Kościołów jest wiara w "istnienie jednego boga", sławionego pod różnymi imionami: Peruna, Swaroga, Swarożyca, Welesa, Rygiela i Świętowita. Drugim bóstwem, które muszę zaprezentować, był suwerenny bóg magii i zaświatów - Weles. Innymi imionami Welesa były Wołos, Wełes, a także późniejsze Trzygłów czy Trzygław. Jego córką miała być Marzanna, o której wspomnę jeszcze w rozdziale poświęconym obrzędom religijnym. W niektórych wersjach mitu, miał on swój udział w stworzeniu świata, on także miał być pomysłodawcą utworzenia suchego lądu.
Źródła pisane (Powieść doroczna) mówią, że podczas zawierania traktatów przysięgała na Welesa "cała Ruś" (oprócz wojowników, którzy w tym czasie klęli się na Peruna). Karą za niedotrzymanie przysięgi miała być skrofuloderma (gruźlica skóry). Łączenie Wołosa-Welesa z Bojanem (Słowo o pułku Igorowym) - postacią o cechach szamańskich - wskazuje na związek z magią i poezją (wieszczym szałem poetyckim). Często uznawany jest za boga odpowiedzialnego za bydło i takiej właśnie funkcji doszukują się badacze w imieniu tego boga. Teorię o takiej interpretacji imienia stanowczo odrzuca Brückner: "Wszystko to szczere rojenia. Weles-Wołos był bożkiem głównym (...); awansował na boga bydlęcego tylko dzięki trafowi, dzięki równobrzmiącej nazwie Własa, patrona bydlęcego (...). Więc fikcję o Welesie-Wołosie jako o bogu bydlęcym usuwam najzupełniej". Głos w sprawie funkcji Welesa zabiera także Łowmiański: "Liczni badacze, począwszy od Kaczenowskiego i Miklosicia, uznawali kult tego bożka za kalkę św. Błażeja z Kapadocji, który w roku 316 poniósł śmierć męczeńską i uchodził za patrona bydła, inni przeczyli temu". Nie podejmę się próby rozstrzygnięcia kwestii kompetencji Welesa, ograniczając się jedynie do przedstawienia różnych stanowisk i jeszcze raz akcentując nieliczne i niedokładne dokumenty podejmujące omawianą problematykę, która dla obecnych badaczy wciąż stanowi pole do interpretacji i sporów. Ostatnim bóstwem, jakie tu opiszę, będzie Swaróg, należący, wraz z dwoma poprzednimi do najbardziej suwerennych bogów w religii słowiańskiej. Miał on swoje miejsce w Arkonie, którego to opis przytoczyłem już wcześniej. Bóg ten znany jest także pod imionami Swarożyca (który jest także określany jako syn Swaroga), Radogosta (chociaż "zarówno Brückner, jak ostatnio Gerard Labuda (1979) nie wierzą w ogóle w Radogosta, sądząc, że Adam z Bremy przeniósł dowolnie nazwę grodu na Swaroga-Swarożyca" ), a także Dadźboga (imię to może się również odnosić do Swarożyca). Uważa się, że Swaróg należał do najstarszych bóstw, a jego powstanie tłumaczy się antropomorfizacją Słońca. Był on bowiem bóstwem Słońca, ognia i płodów rolnych. Znane są podania o nim jako boskim kowalu. Uznając bóstwa Peruna, Welesa i Swaroga za najważniejsze u pogańskich Słowian muszę wspomnieć o istnieniu innych, mniej ważnych, jak chociażby Płanetnik, Mokosz czy Strzybóg, jednakże dokonanie ich dokładniejszego omówienia nie jest możliwe w ramach mojej pracy.
Kult duchów i demonów
Ważnym elementem religii słowiańskiej była demonologia, czyli ta część wierzeń, która dopuszcza istnienie istot pośrednich między bogami a ludźmi. Niektórzy badacze są zdania, że religia słowiańska wyłącznie poruszała się w sferze bóstw o charakterze demonicznym. Istnienie takiego stanowiska zaznaczyłem na początku poprzedniego rozdziału. Z konieczności zmuszony będę przedstawić tylko najbardziej istotne postacie demoniczne w mitologii słowiańskiej.
Do takich zaliczyłbym przede wszystkim dusze zmarłych, wśród nich zaś najbardziej interesujące jest zjawisko wampiryzmu. Słowiańskim odpowiednikiem międzynarodowego określenia "wampir" jest "strzyga". Wiara w strzygi trwała jeszcze bardzo długo, również (a może przede wszystkim) w okresie chrześcijańskim. Strzyga to człowiek mający dwie dusze. Poznać go można po tym, że rodzi się z zębami. Podczas chrztu ksiądz chrzci tylko jedną duszę, która po śmierci "ulata za planety", natomiast ta druga, niechrzczona, dusza wraz z ciałem wychodzi z grobu, aby pić krew z ludzi i zwierząt. Aby temu zapobiec, trzeba "go kołem osinowym do ziemi przybić i głowę uciąć". Archeolodzy badający cmentarzyska znajdują niekiedy zagadkowe groby. Niezwykłe pozy zmarłych, brak niektórych części ciała - np. głowy - czy przebicie klatki piersiowej ostrym przedmiotem są niemymi świadectwami praktyk mających ochronić ludzi przed "wampirami". Takie zabiegi stosowano jeszcze pół wieku temu. U Słowian wiara w wampiry sięga co najmniej IV wieku n.e., a więc czasów, gdy stanowili oni jeszcze wspólnotę językową i kulturową. Świadczą o tym podobne opowieści o wampirach i sposobach walki z nimi, znane zarówno u Słowian południowych (w Serbii, Chorwacji, Bułgarii), jak i zachodnich (w Polsce, Czechach, Słowacji). Tak więc wampir jako sprawca zła ma bardzo długą historię i jest zlepkiem wierzeń, przesądów ludowych oraz wydarzeń, częściowo autentycznych, mających wytłumaczenie w medycynie.
Duchy wodne to kolejna grupa demonów, mających wpływ na życie dawnych Słowian. "Są to istoty pełne złości, celują w chwytaniu i topieniu ludzi, wciągając ich w wiry wodne. Wylegują się na pobrzeżach wód, odmieniają swoją postać w zwierzęta i ryby". Do duchów wodnych należały złowrogie Rusałki, Topielice, Utopcy i Wodnicy. Byli to ludzie, którzy utonęli lub popełnili w ten sposób samobójstwo. Demony te często miały postać taką, jak w momencie śmierci, chociaż nieraz zdeformowaną. Dusze wisielców i straconych złoczyńców przybierały postać Latawców i Latawic, były złośliwe, ale nie tak groźne jak duchy wodne. Odpowiadały za niektóre zjawiska atmosferyczne i należały do tych demonów, które łatwo było przekupić, i wtedy działały na naszą korzyść.Na szczęście istniały jeszcze duchy domowe, pożyteczne istoty pilnujące domu, zagrody i roli. Były to duchy rodzinne, odpowiadające poniekąd rzymskim larom i penatom. Duch taki, choć niewidzialny, traktowany był jak członek rodziny, dawano mu poczęstunki i nazywano pieszczotliwie sąsiadem, gospodarzem, dziadkiem i ojczulkiem. Jego kult wiązał się w niektórych regionach z kultem węża - zaskrońca na Białorusi i pewnych gatunków żmii w Serbii i Chorwacji. Ofiarą dla tych duszków miała być czarna kura (lub kogut).
Obrzędy pogańskie dawniej i dziś
Zdaję sobie sprawę, że poszukiwanie w dzisiejszych czasach pozostałości religii, która zanikła prawie tysiąc lat temu może wydawać się bezzasadne. Ale wydaje mi się, że pewne, jakkolwiek bardzo nieliczne i mocno przekształcone, elementy dawnych wierzeń można odnaleźć dziś - a na pewno w przeciągu ostatniego stulecia. Większość z nich związana jest z tematyką eschatologiczną, ale nie tylko. Popularnym i praktykowanym do dziś zwyczajem, mającym swe korzenie w religii słowiańskiej jest topienie Marzanny. Można spotkać się z interpretowaniem tego obrzędu jako upamiętnienia topienia dawnych bóstw pogańskich podczas chrystianizacji Słowian, a Kościół bez powodzenia próbował zaadoptować go do swoich potrzeb jako tzw. topienie Judasza (w Wielki Piątek). Wierzono, że istoty nadprzyrodzone, w pewnych zwyczajowo ustalonych okresach roku, działały ku naszemu pożytkowi. Zobowiązywano je do tego, składając w odpowiednim czasie właściwe ofiary. Kiedy skończył się czas "pożytecznego" pobytu tych istot na ziemi, wówczas należało je odesłać tam, skąd przyszły, aby nie zaczęły szkodzić. "Być może taka jest właśnie geneza niszczenia Marzanny, zwanej również Moreną, Marzaniokiem (na Śląsku), Śmiercichą, Śmiertką, Śmierteczką, Śmiercią (w Wielkopolsce i na Podhalu). Wszystkie nazwy, w mniej lub bardziej dosłowny sposób, odwoływały się do zmory, moru, śmierci, ponieważ Marzanna była uważana właśnie za uosobienie śmierci, zimy i chorób. Powszechne było przekonanie, że jej unicestwienie spowoduje szybkie nadejście wiosny".
Innym obyczajem, mającym pogańskie korzenie, były obrzędy związane z obchodami Sobótki - w noc letniego przesilenia (z 23 na 24 czerwca), zwanej też nocą kupalną. Początkowo zwyczaj ten polegał na rozpalaniu ognisk nad brzegiem wody. Ogień rozpalano w miejscach eksponowanych, miał moc oczyszczającą, łączył się z nim zwyczaj przeskakiwania. Możliwe, że wiązał się z krwawymi ofiarami i miał służyć swoistej neutralizacji skracającego się od tej pory dnia. W uroczystościach kupalnych dominowała młodzież i tej nocy panowała wyjątkowa swoboda seksualna. Dziewczęta wrzucały do wody magiczne kwiaty i zioła, mające zapewnić im odwzajemnienie uczuć, przez wodę przepędzano bydło, co miało je chronić przed chorobami. Z czasem z nocą przesilenia zaczęto wiązać legendę o kwiecie paproci oraz pojawił się zwyczaj puszczania wianków na wodę. Kościół zwalczał obchodzenie tego święta jako naruszającego normy moralne i połączył go z kultem św. Jana Chrzciciela, stąd pochodzi nazwa "noc świętojańska". Do XX wieku zachował się zwyczaj zabraniający wchodzenia do wody przed dniem św. Jana, gdyż woda wtedy jest "nieochrzczona". Jednak zdecydowanie, jak wspomniałem na początku rozdziału, najbardziej rozbudowane są tradycje i wierzenia związane ze śmiercią. Człowiek boi się śmierci, jest dla niego czymś nieokreślonym, nieznanym i przerażającym. W dzisiejszych czasach mamy zupełnie inne wyobrażenie śmierci niż ludzie parędziesiąt lat temu. Dzisiejszy "cywilizowany" człowiek postrzega śmierć jako coś, co go nie dotyczy, wygania ją z domu - do szpitala, domu opieki. Kiedyś śmierć była codziennością, przerażającą i niesamowitą, ale codziennością. Codziennością, którą można było przewidzieć dzięki wielu znakom. Głównie zwierzęta potrafiły spostrzec zbliżanie się śmierci - niespokojne zachowanie koni, zabłąkany czarny pies były niechybnymi zwiastunami śmierci. Za zwierzęta na stałe wpisane w sferę śmierci uznawano kruka, sowę, kreta.
W Polsce, podobnie jak w całej Europie, istniał kiedyś piękny zwyczaj powiadamiania bydła i pszczół o śmierci gospodarza. Na Mazowszu stukano w tym celu kijem w ule, u Kaszubów nimi poruszano. W Wielkopolsce oznajmiano o śmierci drzewom w sadzie. Na Śląsku, gdy kondukt żałobny ruszał w drogę do kościoła, któryś z krewnych zmarłego biegł do stajni i wołał do bydła: Gospodarz już odchodzi! Potem pukał w drzewa owocowe i ule, mówiąc: Wynoszą już pana. Do innych zwyczajów, pochodzących jeszcze z czasów pogańskich zaliczyłbym dożynki (świętowanie wokół ostatniego kłosa w polu), wróżby andrzejkowe, przebieranie się młodzieży za dzikie zwierzęta (np. tur - znany nam z tradycji kolędowania turoń) czy pozostawianie pustego talerza na stole wigilijnym (dla zmarłych przodków). Zwyczaje te świadczą o barwnej i rozbudowanej obrzędowości religii dawnych Słowian, pozwalając nam równocześnie dostrzec własną odrębność i bogactwo kulturowe.
Zakończenie W niniejszej pracy chciałem przedstawić zarys mitologii, jaka rozwinęła się na obszarach słowiańskich i która, mimo swego bogactwa i rozbudowanej struktury, pozostaje praktycznie nieznana. Nie było moim celem przedstawienie wszystkich aspektów poruszanej problematyki, ani nawet zaprezentowanie pełnego obrazu poruszanych przeze mnie kwestii, gdyż, ze względu na szerokie pole oddziaływania wierzeń naszych przodków, znacznie przekraczałoby to założenia mojej pracy. Miałem raczej zamiar zasygnalizować niektóre problemy i stanowiska badaczy wobec wybranych zagadnień.

BISMARCK WOBEC POLSKI I POLAKÓW

Otto von Bismarck był jednym z najzawziętszych polakożerców w dziejach stosunków polsko-niemieckich. Pomimo to postać tego polityka jest mało znana Polakom. Natomiast dla współczesnych Niemców ów pruski premier, kanclerz Związku Północnoniemieckiego – wreszcie - II Rzeszy Niemieckiej - jest wzorem bohatera narodowego, któremu wdzięczny naród niemiecki wybudował pomnik w każdym bodaj większym mieście niemieckim.
Kamieniem węgielnym jego polityki były dobre stosunki z Rosją. Udowodnił to w pełni w roku polskiego Powstania Styczniowego, zawierając z państwem carów ścisły sojusz o antypolskim charakterze (tzw. konwencja Alvenslebena).
Jego epoka – “epoka żelaznego kanclerza” - trwała bez mała 30 lat. Historycy dzielą ją na trzy kolejne okresy, w każdym z nich wrogiem pierwszoplanowym jego polityki byli Polacy, których chciał - wytępić (ausrotten).
Jak pisze J. W. Borejsza : "od Stanisława Koźmiana aż po Witolda Jakóbczyka (...) niemal wszyscy polscy historycy, publicyści, politycy, niezależnie od ogólnych ocen, nazywają go " największym wrogiem "Polaków"[ 1 ]. Sam Bismarck zapoznał się bliżej z Polakami po Powstaniu Listopadowym. W 1832 roku w Getyndze, gdzie studiował prawo, zetknął się z gronem posłów polskich na sejm insurekcyjny dopiero co upadłego powstania. Po latach wspominał to pierwsze spotkanie; pomimo że Polacy wydawali się sympatyczni, nie spodobali mu się, ze względu na swe rewindykacyjne w stosunku do Prus poglądy.
Po raz pierwszy publicznie wystąpił przeciwko Polakom w swoim pierwszym przemówieniu sejmowym (na sejmie pruskim 20 III 1848 r.) zaniepokojony wybuchem powstania wielkopolskiego. Podczas gdy liberalni ministrowie byli skłonni zapewnić Polakom współudział w administracji, junkrzy, generalicja i wyżsi urzędnicy sprzeciwili się temu. Do tych drugich oczywiście dołączył Bismarck; ostro też wypowiadał się przeciwko wszelkim ustępstwom wobec polskich postulatów. W okresie tym wystosował list
(nie opublikowany - ujrzał światło dzienne dopiero po roku 1886 podczas debaty nad Komisją Osadniczą) do " Gazety Magdeburskiej ", w którym uzasadniał swój sprzeciw wobec ministerialnej zgody na dopuszczenie Polaków do administracji Poznańskiego. W liście tym Bismarck pisał m.in., że Niemcy nie powinni kierować się ”płaczliwym współczuciem” i niepraktycznymi teoriami”, prowadzącymi do stworzenia “w najbliższym sąsiedztwie ojczyzny niestrudzonego wroga, który stale będzie gotów gorączkowy niepokój wewnętrzny uzewnętrznić przez wojny i przy każdym poważniejszym zawikłaniu spaść nam na grzbiet ". Dowodził także, że większym niebezpieczeństwem dla Niemiec są Polacy ("bardziej spragnieni zdobyczy " ), niż cesarz rosyjski “czujący się zadowolonym, gdy może utrzymać w całości swojego obecnego kolosa i musiałby być bardzo niemądrym, gdyby przez zdobycie krajów niemieckich starał się powiększyć już teraz spory zastęp poddanych skłonnych do rewolucji".
Bismarck zdecydowanie przeciwstawiał się poglądom tych Nemców, którzy chcieli widzieć Polskę w roli bufora zabezpieczającego Prusy od Wschodu. Przekonywał ich : "Osłony przeciw Rosji ze strony Polaków nie potrzebujemy, gdyż sami jesteśmy dla siebie dostateczną osłoną ". Swemu stanowisku, że lepiej graniczyć Prusom z Rosją, niż Polską, dał też wyraz podczas wojny krymskiej ( 1853 - 1856 ), kiedy ponownie sprzeciwił się wznowieniu sprawy polskiej. Niepokoiła go też polityka Austrii w tym czasie - obawiał się, że może wystąpić w roli wskrzesicielki państwa polskiego.
W okresie swojej służby dyplomatycznej w Petersburgu ( 1859 - 1862 ) Bismarck nie mógł otwarcie wystąpić przeciwko zbyt liberalnej, jego zdaniem, polityce Rosji wobec Królestwa ( od 1861 roku ), gdyż mogło to być uznane za ingerencję w wewnętrzne sprawy Imperium Romanowych. Natomiast bardzo wysoko oceniał margrabiego Wielopolskiego, któremu udało się pozyskać znaczne wpływy w Rosji. Bardzo niepokoiła go działalność polskiego margrabiego na polu zbliżenia polsko - rosyjskiego, ponieważ, jak sądził, zagrażało to interesom Prus, które ucierpiałyby jeszcze bardziej, gdyby do sojuszu tego wciągnięto i Francję [1].
Stosunek Bismarcka do Polski i Polaków z okresu petersburgskiego oddają najlepiej jego korespondencyjne wynurzenia. W liście do swojego przełożonego, ministra spraw zagranicznych Prus - Aleksandra Schleinitza, Bismarck pisał ( 12 III 1861 ) : " Jasne jest jak na dłoni, że Polska, ograniczona nawet do czysto polskiego żywiołu, będzie zawsze gotowym i żądnym zdobyczy sprzymierzeńcem każdego wroga Rosji i Prus, sąsiadem nie do zniesienia, który ambicją swą sięgać będzie zawsze w kierunku odzyskania starodawnych granic. Zapomina się, że chodzi tu w najściślejszym słowa znaczeniu o to, aby być albo młotem, albo kowadłem " [2]. Natomiast w liście do swej siostry ( z 26 III 1861 r. ) dał Bismarck wyraz swej wręcz zoologicznej nienawiści do Polaków, nawoływał w nim m.in. :" Bijcie Polaków, by im odeszła ochota do życia ! (...) Jeśli pragniemy istnieć, nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić. Wilk też nie odpowiada za to, że Bóg go stworzył takim, jakim jest; dlatego też zabija się go, gdy się tylko może " [3].
W liście do Albrechta Bernstorffa, następcy A. Schleinitza na stanowisku ministra spraw zagranicznych Prus, Bismarck starał się uzasadnić walkę na śmierć i życie z " żywiołem polskim" : " Każdy sukces polskiego ruchu narodowego jest klęską dla Prus; wojnę przeciw temu żywiołowi prowadzić możemy nie podług zasad obywatelskiej sprawiedliwości, lecz podług prawideł wojny. Polskość z wszystkimi swymi właściwościami winna być przez nas osądzona nie z perspektywy bezstronnego humanizmu, ale jako wróg... Nie masz możliwości pokoju między nami z jakąkolwiek próbą wskrzeszenia Polski ! " (25 XI 1861) [2].
Po objęciu nowej placówki dyplomatycznej w Paryżu (Petersburg opuścił w marcu 1862 r.) Bismarck spotkał się m.in. z Napoleonem III; w czasie rozmowy dał wyraz swemu niezadowoleniu z najnowszych posunięć rosyjskich w Warszawie [3]. Powiedział wówczas, " że ze względu na (...) położenie geograficzne (Prus) wszelka możliwość pogodzenia się z myślą wskrzeszenia narodowości polskiej jest dla Prus wykluczona " [2].
Będąc już premierem Bismarck w swojej instrukcji dla nowego pruskiego konsula w Warszawie Rechenberga ( 15 I 1863 ) podkreślił, " że Prusy będą musiały pozostać stale naturalnym przeciwnikiem autonomicznego rozwoju narodowego Kongresówki " [2].Zauważył przy tym, że brak " po temu wystarczających warunków życiowych. Gdyby jednakowoż one istniały, wtedy Polska (...) zdobyłaby się dzięki pozornemu wskrzeszeniu jedynie na niespokojną, niezadowoloną i zagrażającą celom (pruskiej) państwowości egzystencję " [2]. Wybuch powstania styczniowego w tydzień później otworzył przed Bismarckiem nowe możliwości działania...
Zdaniem Józefa Feldmana "na szlaku półwiekowych zmagań Bismarcka z Polską nie ma drugiego momentu o równie przełomowym, symbolicznym niemal znaczeniu, jak rok 1863. Pierwszy raz przyszło wówczas pruskiemu mężowi stanu zmierzyć się samodzielnie z wielkim zagadnieniem międzynarodowym, od którego rozwiązania zawisnął w tej chwili los Europy, a w szczególności jego własnego państwa. Ze starcia tego wyszedł zwycięzcą. Zawarta przezeń konwencja wojskowa z Rosją, której ostrze zwracało się przeciw powstaniu, okazała się zaczynem wielkości i potęgi nowych Prus, niosących w sobie misję poddania całych Niemiec berłu Hohenzollernów "[2].
30 stycznia 1863 roku Bismarck zaproponował stronie rosyjskiej podjęcie w Petersburgu rozmów na temat zwalczania polskiego ruchu narodowego. W tym celu udał się do Petersburga generał-adiutant króla Prus, Gustav von Alvensleben. Car Aleksander II poparł pruską inicjatywę, co przesądziło o zawarciu konwencji, którą spisano niemal dosłownie wg propozycji Alvenslebena: " W artykule pierwszym obie strony obiecywały sobie udzielenie wzajemnej pomocy przeciw powstańcom na żądanie dowództwa rosyjskiego w Warszawie i pruskiego w Poznaniu oraz na żądanie dowódców lokalnych. Zezwolono sobie obustronnie na przekraczanie w razie potrzeby granicy w pogoni za powstańcami. W artykule drugim, tajnym, zapewniano, iż rząd rosyjski będzie dostarczał Prusom informacji o knowaniach politycznych dotyczących Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Znaczenie konwencji, która nosi zazwyczaj imię Alvenslebena, wybiegało daleko poza jej literę. Była ona jawnym sukcesem Berlina. Strona pruska narzuciła swoje sformułowania konwencji i dążyła do tego, by nadać jej jak najbardziej wiążący charakter"[1]. Bismarck posunął się aż do zaproponowania posłowi rosyjskiemu w Berlinie, Pawłowi Oubrilowi, wkroczenie wojsk pruskich do Królestwa przeciwko powstańcom polskim. Nie krył też przed przedstawicielami dyplomatycznymi Anglii i Francji, że jeśli Rosjanie opuszczą Królestwo, będzie je natychmiast okupował, ponieważ nie może dopuścić do odrodzenia się niepodległej Polski.
Bismarck był zwolennikiem jak najsurowszych represji wobec tych Polaków - mieszkańców zaboru pruskiego, którzy wzięli udział w powstaniu. Dał temu wyraz m.in. w swym przemówieniu parlamentarnym 16 II 1863 roku. Stwierdził wówczas, że celem Powstania Styczniowego jest odbudowa państwa polskiego, co stanowi bezpośrednie zagrożenie dla Prus, dlatego też wspieranie go podlega oskarżeniu o zdradę stanu. Posłom polskim w pruskim parlamencie odmawiał prawa reprezentowania Polaków - jego zdaniem nie reprezentowali oni narodu polskiego, lecz " lud pruski". (Późniejsi germanizatorzy nazywali lud polski zamieszkujący Śląsk, Kaszuby i Mazury " nowoniemieckimi szczepami " ( neudeutsche Stämme ), ale to Bismarck był dla nich prekursorem). W takim duchu przemawiał w sejmie 23 sierpnia 1866 roku. Później w marcu 1867 r. w parlamencie Związku Północnego odmawiał posłom polskim prawa do reprezentowania całej ludności polskiej." Wzywał ich, aby zjednoczyli się z Niemcami i korzystali z "dobrodziejstw cywilizacji", jakie im daje, państwo pruskie. Będą wtedy powitani z radością, jako bracia i ziomkowie"[3]. “Żelazny kanclerz” odmawiał Polakom prawa do powoływania się na gwarancje Kongresu Wiedeńskiego oraz na odezwę króla pruskiego z 15 V 1815 r., ponieważ - jak twierdził - Polacy swoimi zbrojnymi wystąpieniami ( 1830, 1848 i 1863 ) ujawnili swą wrogość do państwa pruskiego, co zwalnia też jego monarchę od wszelkich zobowiązań względem Polaków. W ten sposób Bismarck odmawiał Polakom prawa nie tylko do niepodległego bytu, ale i do jakiejkolwiek formy autonomii. W dobie Kulturkampfu ( od 1872-1873 ) "żelazny kanclerz", choć w polityce starał się stosować do zasad dyplomacji i nie okazywać uczuć, to jednak do szlachty polskiej i duchowieństwa, reprezentujących tak znienawidzone przez niego wartości , przejawiał wielkie zacietrzewienie, nie kryjąc bynajmniej swych emocji. W swoich pamiętnikach przyznawał, że początek Kulturkampfu był dla niego " w przeważającej mierze określony przez jego polską stronę " [1]. 13 lutego 1872 r. Bismarck rozesłał pismo okólne do swoich ministrów, domagając się większego uwzględnienia języka niemieckiego w szkolnictwie ludowym i kazaniach kościelnych, a także całkowitej eliminacji języka polskiego z sądownictwa. Natomiast w polityce wojskowej chciał, by tak manipulowano polskim rekrutem, żeby jak najbardziej oderwać go od stron rodzinnych. “Żelazny kanclerz” wierzył głęboko w możliwość zniemczenia Polaków, zwłaszcza młodzieży polskiej, stąd przywiązywał dużą wagę do szkolnictwa ludowego. W marcu 1872 r. zatwierdzona została ustawa o dozorze szkolnym, która powierzała państwu nadzór nad wszystkimi zakładami naukowymi - publicznymi i prywatnymi. W miejsce dotychczasowych inspektorów szkolnych, byli nimi dotąd księża katoliccy i polscy, wprowadzono urzędników pruskich - germanizatorów. Tak więc walka z Kościołem katolickim w zaborze pruskim była jednoznaczna z walką z polskością. Stale ograniczano rolę księży Polaków. W połowie lat 80. po wieloletnich sporach diecezję gnieźnieńską objął Niemiec Junus Dinder, wrocławską Georg Kopp, a warmińską Leo Redner.
Kulturkampf i polityka germanizacyjna miała na celu nie tylko rozbudzić szowinizm samych Niemców, miała także zachęcić stronę rosyjską do analogicznych posunięć - tak się też stało.
Rosjanie - w opinii “żelaznego kanclerza” - nie byli w stanie zrusyfikować Polaków: po pierwsze – “z powodu różnicy wyznania”; po drugie: “z powodu braku administracyjnego uzdolnienia organów rosyjskich”; ale także dlatego, że “Rosjanin nie posiada potrzebnego poczucia wyższości, by nad Polakiem zapanować”. (Stąd najrozsądniejszym rozwiązaniem z punktu widzenia rosyjskich interesów wydawało mu się “ograniczyć do minimum polskiej ludności, jakie położenie geograficzne dopuszcza, a więc do linii Wisły i Warszawy, jako przyczółka mostowego”) [4]. Bismarck był wielkim optymistą, jeśli idzie o możliwości germanizowania “polskich obszarów”, ponieważ Niemcy miały - jego zdaniem - odpowiednie do realizacji tego celu środki, “ponieważ niemiecka ludność jest od polskiej bardziej oświecona” [tamże].
Bismarck - chociaż był z pewnością wybitnym politykiem niemieckim - nie był jednak politykiem zachodnim sensu stricto. Polski historyk, Feliks Koneczny (dostrzegł dualizm cywilizacyjny Niemiec – łacińskość i bizantynizm) nazwał go “największym bizantyńcem całej Historii powszechnej” [5]. Jego prorosyjska polityka nie wynikała jednak z jego bizantynizmu, lecz głębokiego przeświadczenia, że w interesie Prus – Niemiec jest nawiązanie jak najściślejszego sojuszu z Rosją. Był polakożercą nie z przyczyn rasistowskich - jak Hitler - ale ze swojego umiłowania Prus (konkretnie państwa pruskiego – statolatrii bizantyjskiej), których potęga, jak sądził, była możliwa tylko wraz z pognębieniem żywiołu polskiego bądź pełnym jego sprusaczeniem (zgeramnizowaniem). Święcił triumfy dopóki Rosja dawała mu wolną rękę przeciwko Zachodowi. Dzięki temu odniósł zwycięstwo nad Danią, Austrią i Francją Napoleona III, na której gruzach zbudował gmach cesarskich Niemiec. Za jego przyczyną prusactwo (bizantynizm) wrogie cywilizacji zachodniej rozprzestrzeniło się po całych Niemczech – także zachodnich. Był więc nie tylko polakożercą, ale i wrogiem Zachodu. Smutne - że takim właśnie politykom buduje się na Zachodzie pomniki. Świadczy to o jakiejś chorobie, kołobłędzie, zagubieniu – zwłaszcza Niemców, którym trudno się określić, do jakiej cywilizacji należą - jakiej cywilizacji chcą bronić. Z pewnością nie po drodze nam - kiedy stwierdzą, że jest to - ta sama, o jaką walczył bizantyniec Bismarck – “żelazny kanclerz zjednoczonych Niemiec”.





1. J. W. Borejsza, Piękny wiek XIX, Warszawa 1984
2.J. Feldman, Bismarck a Polska, Warszawa 1980
3.W.Jakóbczyk, Bismarck, wyd.II, Warszawa 1971
4. O. Bismarck, Gedanken und Eriunerungen”, Stuttgart 1899, t. I-II.
5. F. Koneczny, Cywilizacja bizantyjska, Londyn 1973.

Flavius Claudius Iulianus, 332 lub 331-363

Wstydzę się, że nie mogę zapewnić wszystkim pełnego poczucia bezpieczeństwa od wszelkiej krzywdy.
Źródło: Mizopogon, 353 d

Jedni kochają konie, inni ptaki, jeszcze inni zwierzęta różne. Ja natomiast od dziecka namiętnie pragnąłem posiadać książki.
Źródło: Listy, 107

Może zdziwi się ktoś, jakim to sposobem jeszcze się nie widząc już jesteśmy przyjaciółmi. Lecz jakim to sposobem są naszymi przyjaciółmi ci, co żyli przed tysiącem lat, a nawet przed dwoma tysiącami lat? Tym mianowicie, że byli ludźmi pod każdym względem prawymi, o pięknych i dobrych charakterach. I my pragniemy stać się takimi, jeśli nawet - w moim przypadku przynajmniej - daleko do tego; lecz już sama chęć poniekąd zamieszcza nas w jednej z tamtymi kategorii. Źródło: Listy, 78

FILOZOFIA JANA STACHNIUKA

Jan Stachniuk (1905-1963) jest w Polsce myślicielem mało znanym – celowo przemilczanym. Nie znajdziemy jego nazwiska w encyklopedii. A to za sprawą antykatolickiego światopoglądu, którego był gorącym orędownikiem przez całe swoje życie.
Jego zdaniem degrengolada narodu polskiego spowodowana jest przez katolicyzm ze swoim systemem wartości - sięga okresu, kiedy na ziemiech polskich zwyciężyła kontrreformacja. Ten stopniowy upadek narodu i państwa polskiego można dostrzec najlepiej, kiedy porówna się linie rozwojowe narodów opanowanych przez formację katolicką, z jej systemem wartości (przyjętych jako wartości narodowe) – oraz tych, które wyzwoliły się spod totalnych wpływów Kościoła katolickiego (narody protestanckie).
Przez ignorantów z prawej i lewej strony sceny politycznej Stachniuk określany był jako “komunista“ bądź “faszysta“. Nie był ani jednym, ani drugim. Był natomiast zdeklarowanym humanistą i panteistą.
Nie był komunistą, bo za sprawą komunistów właśnie stracił zdrowie – po jego uwięzieniui w 1949 roku. Zarzucano mu wówczas poglądy antysemickie i faszystowskie, gdyż przed wojną stworzył ruch polityczny o charakterze nacjonalistycznym pod nazwą Zadruga. Bardziej jednak niż Żydów Zadruga atakowała katolicyzm i chrześcijaństwo w ogóle, który nazywano “młodojudaizmem“. Stąd brał się zarzut ze strony obozu katolickiego w Polsce o “neopoganizm“ Stachniuka i stworzonego przezeń ruchu.
Co prawda ideowo Zadruga była nieco zbliżona do tradycyjnego nurtu polskiego najonalizmu z poczatku wieku XX (ruchy nacjonalistyczne pojawiły się w tym okresie we wszystkich narodach katolickich jako reakcja na przewagę narodów protestanckich w świecie), kiedy powstawały takie dzieła, jak “Egoizm narodowy wobec etyki“ Zygmunta Balickiego czy “Myśli nowoczesnego Polaka“ Romana Dmowskiego
[1]. Jednak późniejsza ewolucja obozu narodowego - w kierunku jego katolicyzacji w okresie międzywojennym - z naczelnym hasłem “Bóg i Ojczyzna“ - nie była do przyjęcia ani przez Stachniuka, ani przez inych członków stworzonego przezeń ugrupowania[2]. Stąd trzeba zgodzić się z opinią, że Zadruga była nie tylko alternatywnym ruchem o charakterze narodowym w stosunku do katolickiego obozu narodowego, ale i całkowitą antytezą tejże formacji narodowo-katolickiej[3]. Z tym, że jej oddziaływnaie i społeczna propaganda - w porówniu z tradycyjnym obozem narodowym - było niewielkie przede wszystkim ze względu na swój wojujący antykatolicyzm.


Teoria wewnętrznego rozwoju Polski
- historiozofia według Jana Stachniuka.

“DZIEJE BEZ DZIEJÓW. Teoria wewnętrzego rozwoju Polski“ – to fundamentalna praca Jana Stachniuka (wydana w Warszawie 1939 roku)
[4]. Zawiera ona nie tylko jego poglądy na “paradoksalnie bezdziejowe“ dzieje Polski, ale i “próbę wykrycia sił sprawczych, leżących u podstaw przeżywanej epoki. Stąd podtytuł książki: “Teoria rozwoju wewnętrznego Polski“[5]. Jak sam autor przyznaje, “Dzieje bez dziejów“ zrodziły się z postawy buntu wobec dziejów, którym brak znamion wielkości. (...) Praca (...) ta jest szeroko zakrojoną próbą uchwycenia w zwarty system myślowy rozlicznych powikłań, składających się na całość naszego życia zbiorowego w latach 1600-1950 (...)“[6].
Stachniuk narzekając na “bezproduktywne banały naszej oficjalnej nauki historii“, “komunały na użytek chwili preparowane“, starał się sięgnąć do “źródeł, skąd wyrastają siły istotnie czynne w rozwoju Polski“
[7]. Jednocześnie podkreśla, że są one “duchowej natury“ i “pod ich działaniem rodzą się nieubłagane a ponure procesy, których nieodwracalność, tak długo jak długo czynne są te siły, jest niemożliwa“[8]. To implikuje – zdaniem autora - “konsekwentną postawę najgłębiej sięgającego rewizjonizmu“ oraz “postawę buntu wobec treści duchowych, które powszechnie zwykło się uważać za najwyższe na skali wszelkich wartości“[9].
W przedmowie do swej pracy Stachniuk wyraża nie tylko zdecydowaną wolę walki z “prawdami trwającymi od wieków w sklerotycznym zastoju“, ale ma też świadomość oporu z jakim spotka się jego idea - radykalnego i bezkompromisowego rewizjonizmu tradycyjnych wartości. Nie robił sobie także złudzeń co do tego, by jego przemyślenia rzucone na kartach “Dziejów bez dziejów“, wywołały jakieś natychmiastowe wstrząsy. Pisze, iż “co najmniej śmiesznym byłoby oceniać tę pracę według kryteriów, jakie narzuca bieżąca chwila. Tu raczej należy baczyć, by zachłyśnięcie się bieżącą chwilą nie stało się narzędziem tych sił, które kierowane swym pasożytniczym zmysłem, chwytają każdą okazję dla utwierdzenia się i zwiększenia swego żeru. Te to bowiem siły najczęściej szczują hasłem: “Polska nie ma czasu“
[10]. Stachniukowi chodzi oczywiście o obrońców tradycyjnych wartości; przyjętych jako wartości rodzime, polskie, ale tak naprawdę o obcej proweniencji (chrześcijaństwo w wersji rzymskokatolickiej).
Autor przyznaje, że jego dzieło może spowodować krańcowo odmienne postawy psychiczne – także pesymistyczne. Nie zgadza się jednak całkowicie z tym potencjalnym, aczkolwiek – jego zdaniem - fałszywym zarzutem o skrajny pesymizm; jak przyznaje, jego intencje były wręcz odwrotne
[11].

Przedmiotem “teorii rozwoju wewnętrznego Polski“ jest oczywiście historia polskiego narodu. W rozdziale pierwszym zatytułowanym “Historia narodu jako przedmiot teorii“, autor podkreśla, że “r z e c z y w i s t o ś ć p o l s k a, w i d z i a n a o c z a m i ż y j ą c e g o p o k o l e n i a j e s t t a k a, j a k ą j ą s t w o r z y ł n a r ó d w y s i ł k i e m p o k o l e ń u b i e g ł y c h i t e g o, k t ó r e a k t u a l n i e p o z i e m i n a s z e j s t ą p a“
[12]. Stachniuk dystansuje się od tych wszystkich poglądów, które podkreślają decydującą rolę warunków biologicznych, geograficznych, geopolitycznych, klimatu itd.; winą za klęski narodu obarczają czynniki zewnętrzne, niekorzystne okoliczności etc. Pisze: “wpływy zewnętrzne, wyciskające swoje piętno na polskiej rzeczywistości, nie zmieniają istoty rzeczy, gdyż rozpatrywać je należy jako warunki dane, wśród których przebiegała aktywność życiowa licznych pokoleń, składających się z milionów jednostek. Narody ościenne, ich zasięgi i oddziaływania historyczne należą do tej samej kategorii zjawisk, jak klimat, gatunek gleby, roślinność, ukształtowanie powierzchni, system rzek. Naród, pojmowany jako ciąg pokoleń, działać musiał wśród tych okoliczności, dzięki czemu aktualna rzeczywistość cywilizacyjna jest wynikiem tego działania, produktem zachowania się życiowego setek milionów istnień zarówno już zmarłych, jak i żyjących. Wszystko, co się składa na “teraz“ jest sumą zobiektywiozowanych aktywności życiowych niezliczonych milionów jednostek. Jutro zaś będzie takim, jakim je stworzą członkowie narodu polskiego żyjący “dziś“ [13]. Tym samym autor “Dziejów bez dziejów“ odcina się od teorii rozmaitych determinizmów, m.in. geograficznego i środowiskowego, podkreślając rolę światopoglądu, religii jako czynnika konstytuującego postawę życiową poszczególnych jednostek i narodu jako całości[14]; podkreśla przy tym mocno rolę “charakteru narodowego w stwarzaniu dziejów“[15].
Stachniuk zdecydowanie odcina się od rasizmu – jest to ważne, ponieważ “Dziejom bez dziejów“ stawiano zarzut, m.in. kopiowania rasizmu niemieckiego, a Stachniukowi wzorowaie się na nazistowskim mistyku Rosenbergu. Tak na przykład w czasie wojny ukazała się nakładem Frontu Odrodzenia Polski broszura Zofii Kossak pt. Po dyktandem Berlina
[16]. Autorka komentuje w niej fakt drugiego wydania przez władze okupacyjne pracy Stachniuka. Co oczywiście świadczy jej zdaniem tylko o jednym, że Stachniuk jest “dywersantem niemieckim na usługach Berlina“[17], kopiującym wzorzec hitlerowski. Tymczasem w “Dziejach bez dziejów“ nie ma nawet zdania, które potwierdzałoby słuszność tych zarzutów (o naśladownictwo nazizmu).
Stachniuk zauważa natomiast, iż często na idee rasistowskie – na to, że rasa mogła zdecydować o polskim charakterze narodowym, powołują się ludzie stojący na stanowisku wybitnie wrogim wszelkiemu rasizmowi. “Szczególnie częstym jest – pisze on – twierdzenie przedstwicieli katolickich, którzy w obronie przed zarzutem, iż katolicyzm stworzył polski charakter narodowy, a tym samym i upadek narodu, głoszą, iż to nie katolicyzm zegradował naród, lecz właśnie naród polski zdegradował katolicyzm“
[18]. Stąd wniosek, że istnieje coś takiego jak “rasa polska“ jako źródło “istniejącej rzeczywistości polskiej“. “Mielibyśmy więc – naigrywa się Stachniuk – odrębny rasowy typ polski, typ rasy polskiej, która stworzyła upadek narodu w ostatnich trzech stuleciach, czemu nie mógł przeciwstawic się zwycięski, coraz potężniejszy katolicyzm. Nawet pomimo ogromnego rozrostu tegoż katolicyzmu zgubne skutki, sprawiane przez “rasę polską“, nie mogły być zneutralizowane“[19].
Zdaniem autora “Dziejów bez dziejów“ “bajdurzenie o polskiej rasie nie wytrzymuje krytyki“, gdyż “n i e m a p o d s t a w d o t w i e r d z e n i a, i ż c h a r a k t e r n a r o d o w y p o l s k i w y r ó s ł z r a s y, i ż j e s t o d b i c i e m d u s z y r a s o w e j“
[20].
Stachniuk przytacza opinię Dmowskiego, który w swych “Myślach nowoczesnego Polaka“ zwrócił uwagę na to, że Prusacy to “potomkowie wspólnych nam przodków lub bliskich ich krewniaków“, a także “w ogromnej liczbie czystej krwi Polaków“. I ten sam “materiał“ - tylko poddany innym wpływom – “innej szkole państwowej, dał tak silny, żywotny, tak czynny politycznie naród, że zdołał on zorganizować całe Niemcy“
[21].
Autor “Dziejów bez dziejów“ na zakończenie swych rozważań o “rasie polskiej“ zauważa - nie bez pewnej dozy ironii – że “rzekoma “rasa polska“ (...) dziwnie przylgnęła do prawd katolicyzmu. To samo widzimy w Hiszpanii, Portugalii, i w historii Włoch. Wynikałoby stąd, iż mniej wartościowe rasy – polska, hiszpańska, włoska – ciążą do katolicyzmu. Wobec tego oddalanie się od katolicyzmu, całkowite z e r w a n i e z n i m ś w i a d c z y ł o b y o t y m, i ż n i e n a l e ż y s i ę j u ż d o r a s y “n i ż s z e j“. Bunt przeciw katolicyzmowi musi być za tym dziełem tych elementów “rasowych“, które są pozbawione obciążeń niższości“
[22].
W dalszej części swoich wywodów Stachniuk odpiera zarzut jakoby na charakter polski miało decydujacy wpływ: środowisko geofizyczne
[23]; typ zajęć i form życia gospodarczego[24]; czy instytucje społeczno-polityczne[25]. Jednocześnie zwraca uwagę na to, że tak “bardzo rzadko (...) możemy usłyszeć zdanie, iż chrakter narodowy polski jest ukształtowany przez pewne czynniki duchowe. O tym, iż polski charakter narodowy, taki jaki on jesdt, jest równoznaczny z typem kulturalnym opartym o pewną zwartą konstrukcję światopoglądową, mówi się bardzo ostrożnie“[26]. Konkludując autor “Dziejów bez dziejów“ stwierdza, że “p o l s k a d u s z a z b i o r o w a, p o l s k i c h a r a k t e r n a r o d o w y, t a k i j a k i o n j e s t o d c z a s u p e ł n e g o z w y c i ę s t w a k a t o l i c y z m u w P o l s c e w XVI w., j e s t d z i e ł e m k a t o l i c y z m u“[27].
O tym, że katolicyzm stanowi istotę polskości potwierdza także wcześniej cytowany Dmowski
[28], z tym, że z tego faktu wyciągał on całkowicie przeciwne wnioski aniżeli Stachniuk.





Część II


Stachniuk przeciwstawia postawę wegetatywną (wspólna całemu życiu organicznemu) – postawie heroicznej (właściwej tylko człowiekowi). “Postawa wegetatywna – pisze – jest wspólna całemu życiu organicznemu; przecina ona duchowość człowieka w ten sposób, iż życie uczuciowe i aparat umysłowy jest jakoby czymś niepotrzebnym. (...) Ponieważ człowiek posiada jeszcze życie psychiczne, tj. procesy uczuciowe i intelektualne, więc też w rytmie wegetacji muszą one być dostosowane, uciszone i włączone do ogólnej harmonii. To dostosowanie da nam lirykę wegetacji, lirykę trawienia w takim lub innym systemie kontemplacji. Wgłębienie się w wegetację dać musi zjawisko ucieczki od świata zewnętrznego, materialnego, wrogość doń, niechęć do kontaktu z nim, a więc niechęć do pracy, woli mocy, potęgi, wysiłku itp.
Postawa heroiczna jest przeciwstawieniem tego wszystkigo. Rozsadza ona rytm wegetacji. Aparat psychiczny, zamiast zamierać w liryce trawienia, w dziwach kontemplacji, staje się potężnym narzędziem opanowania żywiołów materialnych, oraz żywiołów, składających się na istotę człowieka. Postawa heroiczna ma strzałkę kierunkową wręcz przeciwną niż rytm wegetacji. Człowiek tą postawą opanowany, zamiast podporządkowywać się wegetacji, dąży do jej opanowania, do realizacji mitu wszechpotęgi
[29].
Analizując sytuację Polski Stachniuk nie kryje, że “wspóczesne życie polskie jest rażącym zaprzeczeniem tego wszystkiego, co w duszy czującego narodowo Polaka wiąże się z odczuciem Wielkości. (...) Pomijając przeraźliwą nędzę materialną, niesłychanie niski poziom cywilizacyjny całości życia narodowego, n a j b a r d z i e j u d e r z a j ą c ą, n a j d o t k l i w i e j d a j ą c ą s i ę o d c z u ć j e s t n ę d z a d u c h o w a, m o r a l n a, n i e s a m o w i t e u b ó s t w o ż y c i a u c z u c i o w e g o“
[30]. Stąd też “r o d z i s i ę n a k a z ś w i a d o m e g o w p ł y n i ę c i a n a t ę r z e c z y w i s t o ś ć, przekształcenia jej według posiadanego wzorca, będącego wykładnikiem naszej postawy wobec życia“[31].
Stachniuk analizuje cywilizacje wyrosłe z “postawy wegetacji“, wskazując na cechy wspólne – wydawałoby się najbardziej odległych od siebie systemów społeczno - kulturalnych i religijnych: “Buddyzmu, Braminizmu, starego Judaizmu, młodego Judaizmu (chrześcijaństwa), Konfucjonizmu, Mahometanizmu itp.“
[32]. Ujmują one życie jako coś, “co jest bez reszty zamknięte w ramach sztywnych praw“ – pisze - a różnice występujące pomiędzy nimi “są barwną zasłoną utkaną z jaskrawych szczegółów drugorzędnych. (...) Różnice w sposobie łagodzenia strachu przed nicością, przed nieubłaganą “śmiercią“, rozmaite sposoby zwalaczania i duszenia buntujących się mocy są czymś, co najbardziej się rzuca w oczy, aczkolwiek są to już rzeczy nieistotne, wtórne“[33].
W odróżnieniu od systemów wegetatywnych postawa heroiczna “pcha człowieka ku twórczości, ku władztwu nad żywiołami“; w systemie tym nie do pomyślenia jest izolowanie się jedniostki od społeczeństwa. Twórczość człowieka powinna przebiegać według nakreślonego wcześniej planu, “linii rozwoju dziejowego“. “Jednostka jest na posterunku, na którym ktoś przed tym był czynny i dzieło doprowadził do pewnego punktu, od którego ona ma działać w sposób określony danymi warunkami. Jest to problem mitu, problem planu akcji dziejowej, rozwijającej się, przechodzącej swoje fazy, a więc zmiennej, gdzie o “odwiecznych zasadach“ mówić jest rzeczą śmieszną. Jest to ciągłość i zmienność, napięta myśl i wola, wytężenie i przystosowywanie się do logicznie nadążąjących zmian. Człowiek jest specjalną komórką, spełniającą doniosłe funkcje w milionowym organiźmie społecznym, ewoluującym ku swym celom, etapami których jest narastająca moc i potęga
[34]
Zdaniem Stachniuka “wielkość w dziejach jest niesłychanie rzadkim zjawiskiem. (...) Epoki owiane duchem wielkości są niesłychanie nikłym wycinkiem“
[35]. Przy czym cały nasz dorobek zawdzięczmy światu antycznemu wraz z epoką porenesansową, tj. ok. 1000 – 1500 lat, a więc 40 – 50 pokoleń, gdy tymczasem “ród ludzki istnieje na globie ziemskim według obliczeń antropologów około 1000 000 lat, a więc około 30 000 pokoleń (...)“[36]. Podstawą tych wszystkich przemian cywilizacyjnych, dokonujących rewolucyjnego przełomu w dotychczasowej wegetacji, jest heroiczne ustosunkowanie się do bytu – heroizm, który u nas przyzwyczajono się kojarzyć – twierdzi Stachniuk – “z konikiem, szabelką, orderem, biodrzystą dziewczyną, nie zaś z napiętą wolą całego zycia, prozaicznym zajęciom oddanego, jednak porządkującego świat na swoim drobnym odcinku według wewnętrznej wielkiej wizji, szarego, bezimiennego człowieka. (...) Każda wielka epoka to przede wszystkim zagadnienie m i t u. Mit jako plan akcji dziejowej, narzucający jednstce sposób zachowania się w jej codziennym zyciu w najbardziej szarych zabiegach, a jednocześnie wiążący je w oczywisty i wyraźny węzeł z najwyższymi ideałami, nadający każdej chwili trwania głęboki sens, otaczający je aureolą najwyższego piękna, jest tym mechanizmem społecznym, który stwarza ujście dla postawy heroicznej, daje możliwośc jej obiektywizacji. (...)
Postawa heroiczna jest to wola twórczości; ta zaś nie może się ograniczyć do wymiarów “duszy“, lecz musi uruchomić elementy świata zewnętrznego, rzucić pomost do żywiołów człowieka otaczających i wraz z jego natura psychofizyczną traktować wszystko razem jako tworzywo“
[37]. Stachniuk odcina się jednak od materialistycznego pojmowania świata i jego zjawisk, przekonuje, że każda twórczość ujawnia tylko swoje zewnętrzne przejawy - ich ład, ukryta natomiast pozostaje siła duchowa, która tkwiła u jej źródeł. Krytykuje więc Karola Marksa za to, że, uchwycając prawidłowość w ruchu “e l e m e n t ó w m a t e r i a l n y c h wiru gospodarstw kapitalistycznego“, popełnił “zasadniczy błąd, mszczący się na tych, którzy, próbowali w oparciu o tę koncepcję przebudowywać świat“[38]. Marks nie dostrzegał bowiem “tych sił duchowych, które na podobieństwo motoru cały ten zawrotny ruch sprawiały“[39]. W innym miejscu autor “Dziejów bez dziejów“ chwali “kapitanów przemysłu“, twórców kapitalizmu i imperiów nowoczesnych jako reprezentantanów heroicznej postawy wobec bytu[40]; nie ma nic przeciwko sprowadzeniu klasy proletariackiej do “rzędu towarów, a więc czynnika czysto materialnego“[41], co przecież oburzało twórców komunizmu.
Jak przekonuje Stachniuk warunkiem powodzenia obiektywizacji postawy heroicznej wobec bytu, która zawsze jest elementem stałym (to tylko świat pod jej wpływem ulega przemianom) jest skonstruowanie mechanizmu złączenia żywiołów psychicznych tkwiących w człowieku z elementami świata zewnętrznego. Przy czym “wszystkie elementy składowe są czymś oryginalnym. Tyczy to stanu cywilizacyjnego, kulturalnego (techniki, gospodarstwa, świata pojęć i wyobrażeń), jak i podłoża geofizycznego. Pomiędzy wolą twórczości ożywiającą jednostkę, a tymi elementami musi być rzucony system pasów transmisyjnych, jako warunek narzucenia człowiekowi wytężonego rytmu. Rzem stanowi to mit“
[42]. Mit jest “planem akcji zbiorowej, wytycza tor aktywności dla całej grupy, a także dla każdej jednostki“[43]; organizuje życie całej zbiorowości, wskazując na głęboki sens nawet najbardziej prozaicznych czynności, które przybliżają poszczególne jednostki, jak i całą zbiorowość - do “płomiennie upragnionej wizji“. Zadaniem systemu wychowawczego jest reprodukowanie właściwego typu przeciętnej społecznej, który odpowiada ideałowi heroicznej postawy wobec bytu[44]. Postawa taka miałaby więc ożywiać całą zbiorowość – bez żadnych wyjątków.
Jak twierdzi Stachniuk “ta sama postawa woli twórczości może dać różne style twórczości, różne typy cywilizacji. Pochodzi to stąd, iż środowisko w które włącza się wola twórczości, jest z zasady produktem jemu tylko właściwego rozwoju historycznego. Cała historia danej grupy narodowej, będąca czymś nieskończenie oryginalnym, jest w pewnym momencie zasadnioczym czynnikiem dokonywującego się złączenia elementów w syntezę. Stąd też wielość mitów narodowych naszej epoki“
[45]. Zdaniem autora “Dziejów bez dziejów“ przykłady takiej postawy charakteryzującej się wolą twórczości odnajdujemy w cywilizacji grecko-rzymskiej, która jednak uległa “bakcylowi judejskiemu“ – upadła, rozsypała się “na elementy składowe, na wegetujące w pustelni takich, lub innych otok, izolowane persony“[46]. Następnie po upadku Imperium Zachodniorzymskiego “chrześcijaństwo, ogarniając Germanów, jest w stosunku do nich jako barbarzyńskich zdobywców słabe i nieporadne. Na wiele rzeczy, acz niechętnie, musi się zgodzić. Wiele cech tych ludów, ich obyczajów, tradycji chrześcijaństwo musi respektować, zgodzić się na ich zachowanie, mimo iż z ideałami ewangelii nie są zgodne“[47]. Jak widać temu okresowi (średniowiczu) w dziejach Europy i świata Stachniuk odmawia znamion wielkości. Wszystko, co było wartościowe i zdrowe - jego zdaniem – nie miało nic wspólnego z chrześcijaństwem; to raczej chrześcijaństwo musiało pogodzić się z wielu rzeczami przeciwnymi duchowi ewangelii. Trudno nie przyznać racji autorowi “Dziejów bez dziejów“. Duch bowiem, który ożywiał nawet wyprawy krzyżowe, kojarzące się nam z tą epoką, nie pochodził z ewanagelii. Trudno bowiem byłoby powoływać się krzyżowcom na słowa Chrystusa, który mawiał, iż “kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie“, lub zalecającego nadstawianie drugiego policzka – nieprzeciwstawianie się złu.
W tym samym średniowieczu pojawia się także problem Słowiańszczyzny. “Kompromisy są tu zbyteczne – pisze Stachniuk – gdyż w oparciu o siłę oręża całej zachodniej – od paru wieków już chrześcijańskiej – Europy można spróbować pełnej chrystianizacji. Tam gdzie Słowiaństwo ulega chrześcijaństwu, nic nie pozostaje z jego dorobku cywilizacyjnego, z jego samorodnej, oryginalnej kultury. Sławia jest przeznaczona na kolonię chrześcijaństwa w najczystrzej postaci. To co nie ginie od miecza wyznawców krzyża, nie spłonie na stosie, jest już czysto chrześcijańskie“
[48]. Stąd samodzielny rozwój cywilizacyjny Słowiańszczyzny uległ zmąceniu. “Z postaw wegetacji wydedukowany system duchowy – chrześcijaństwo, niszczy cywilizację antyczną, nie pozwala jej przyjść do siebie, a na jej gruzach zakłada swoje niepodzielne władanie. W ramy tego systemu zostają wciągnięci Słowianie. Młodszość cywilizacyjna mści się na nich okrutnie. Ludy romańskie i germańskie, ogarnięte przez chrześcijaństwo o parę wieków wcześniej, w rękach kościoła służą jako narzędzia do zniszczenia rdzenia duchowego kultury Słowian. (...) Tradycja ulega całkowitemu zerwaniu. Dzieje plemion lechickich rozpoczynają się od dnia chrztu, od r. 966. Ni mniej ni więcej. Wszystko co istnieje przedtem jest obce. Nie zachowują się nawet nazwy dawnych bogów, obrządków, wierzeń. (...) W starciu zbrojnym z zachodnią, chrześcijańską Europą, przegraliśmy. Zostaliśmy zepchnięci na linię rozwoju, u podstaw którego leżą zasady wegetacji. Zasady te dokonały w rasowej duszy lechickiej spustoszeń dogłębnych. Skutki ich zaważyły w dziejach przełomowego wieku XVI“[49]. Stachniuk jest przekonany, że zniszczenie “tysiącletniego rozwoju kulturalnego Słowiańszyzny“ okaleczyło duchowo słowiańskich przodków Polaków. Katolicyzm jednak nie mógł od razu narzucić swego “stylu duchowego, tym bardziej, iż w parę wuieków po tym sam zaczał ulegac rozkładowi. Rozkład średniowiecza i powolne choć głębokie gnicie katolicyzmu, upadek papiestwa, pozwala Polsce na odbudowę swych sił. Dzielność Lechitów, ich żywotność, acz pozbawiona jakiegoś zwartego trzonu duchowego, żłobi sobie ujście na zewnątrz. Polska dźwiga się cywilizacyjnie, politycznie i gospodarczo[50]“. Jednak po tym okresie bujnego rozwoju następuje załamanie, a “życie polskie osiąga swój ideał w epoce saskiej“[51]. Ponowne “dążenie do utraconej harmonii saskiej“ następuje po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Stachniuk przewidywał, że gdyby nie “nacisk z zewnątrz i przykre skojarzenia z czasów niewoli, wywołujące ruchy przeciwdziałające, to już około 1950 r. stan epoki saskiej w głównych rysach byłby urzeczywistniony“[52].
Stachniuk wskazuje rok 1600 jako datę przełomową w historii Polski, aczkolwiek umowną. W tym to okresie Koścółół katolicki “dynamizuje się“ i “zdobywa z powrotem wiele straconych pozycji (...) agituje, ogarnia system wychowawczy, preparuje pogląd na naszą historię, narzuca nam swoje “misje“ jako zadanie narodowe itp.“
[53]. Katolicyzm włączył się w “konstelację życia zbiorowego narodu“ – pozornie nie zmieniając “konstelacji zastanej“. Dokonał się wówczas – twierdzi autor “teorii wewnętrznego rozwoju Polski“ - “n a j g ł ę b s z y przewrót w życiu narodu“, który jednak “uszedł łatwo uwadze badaczy historii“[54].
Cały omawiany okres w historii Polski (od XVI w. do 1950 r.) – jak przekonuje Stachniuk - nie tylko “s t a n o w i w n a s z y c h d z i e j a c h z a m k n i ę t ą, o d r ę b n ą c a ł o ś ć“
[55], ale, i co ważniejsze, jest to “i d e a l n y n i e o m a l p r z e b i e g e k s p e r y m e n t u d z i e j o w e g o, w y p r ó b o w a n i e t o t a l n e j k o n c e p c j i k a t o l i c k i e j i j e j m o ż l i w o ś c i n a ż y w y m o r g a n i ź m i e n a r o d o w y m“[56].


Myśli Stachniuka

1. Wola zrodzona z napięcia uczuciowego tylko wtedy zaważyć może na przebiegu historii, gdy wesprze się silnie o intelekt.

2. Złoża duchowe dają energię, skuteczność działania zapewnia poznanie.

3. Poznanie określa ściśle cel i warunki jego realizacji.

4. Historia, tak jak czas, nie zna przerw.

5. Każdy rzut w przyszłość posiada głębokie uwarunkowania w czasach minionych, jak i obecnie przeżywanych.

6. Poznanie, wykrywając związki przyczynowe przebiegających zjawisk życia zbiorowego, daje możność świadomego oddziaływania na tok dziejów po myśli naszych pragnień i wyznawanych ideałów.

7. Narody zawsze od dogłębnych przewartościowań duchowych rozpoczynały swoje wielkie epoki; gdy ich nie stało, następowały nieubłaganie okresy bezdziejów.

8. Optymistą wydaje się być ten, kto wyrastając ponad komunały niedomówień, zwały tchórzliwych przemilczań, czy uznane powszechnie fikcje, szuka prawdy, choćby najbardziej bolesnej, by w oparciu o nią realizować wolę upragnionych zmian.

9. Na sztandarze naszej walki nie ma miejsca na słowo: katolicyzm. Nonsensem jest przypuszczać, byśmy swoje życia oddawali tego rodzaju celom. Tylko patentowani obrońcy uznanych “wiecznych prawd“ mogą uważać katpolicyzm za coś czemu wartosię poświecić, już to walcząc z nim, już to go broniąc. Zbyt cenimy swoją wartość, by w naszym stosunku do katolicyzmu przekroczyc właściwe proporcje. Katolicyzm nadęty jest swoimi własnymi kryteriami wartościowania. Nasze kryteria są inne, stąd nie urzeka nas jego “moc“. Przedmiot naszych zainteresowań i ukochań leży w innym wymiarze. Gdy jednak w konkretnych warunkach katolicyzm stoi zawadą na drodze do realizacji naszych pragnień i ideałów, poświęcamy mu tyle czasu i trudu, ile wymaga tego skuteczność dziaklania. Nic ponad to.

10. Trzeba rozwiązać myślowo problem całej Słowiańszczyzny, z którą czujemy się organicznie związani.

11. Serca nasze biją tęsknotą za Wielkością, za stylem życia polskiego, w którym znojny trud, męstwo i wytężenie człowieka każdą chwilę trwania otoczą blaskiem niewysłowionego piękna... Jakże daleko jesteśmy od tej chwili dziś, gdy otacza nas małość, strojna w ponyfikalne szaty! Małość, wszystko co nam drogie swoim całunem pokrywająca, małość co w mroczną otchłań bezdziejów wtrąciła już setki milionów istnień... Rozpoczać musimy nowy wątek życia, życia prawdziwie polskiego.

12. R z e c z y w i s t o ś ć p o l s k a, w i d z i a n a o c z a m i ż y j ą c e g o p o k o l e n i a j e s t t a k a, j a k ą j ą s t w o r z y ł n a r ó d w y s i ł k i e m p o k o l e ń u b i e g ł y c h i t e g o, k t ó r e a k t u a l n i e p o z i e m i n a s z e j s t ą p a.

13. Określamy naszą postawę wobec rzeczywistości polskiej, wobec płynącego strumienia zycia polskiego: polega ona na woli uzyskania takiego wpływu na tok zycia, by życie to spotęgować, narzucić mu potężny rytm, nadać znamina Wielkości. Wola realizacji Wielkości w życiu polskim jest tą zasadniczą postawą duchową, która narzuca nam nakaz wzięcia jak najczynniejszego udziału w zachodzących procesach.

14. Niewiedza jest skuteczniejszą zaporą przed działaniem niż grube mury.

15. O ile niewiedza jest murem nie do przebycia dla jakiegokolwiek działania, to szczególnie zatwardziałą postacią niewiedzy jest błędna, fałszywa wiedza.

16. Poznanie jest zasadniczym warunkiem działania nie tylko w konkretnych sytuacjach codziennego życia.

17. W każdym niemal ubiegłym pokoleniu istniały w łonie narodu grupy czujące tak samo jak my, którzy pragniemy gruntownej odmiany kierunku rozwojowego, po którym Polska z nieubłaganym fatalizmem się toczy.

18. Naród więc stwarza swoją rzeczywistość. Charakter narodowy jest tu czynnikiem rozstrzygającym.

19. Bajdurzenie o polskiej rasie nie wytrzymuje krytyki.

20. Człowiek przychodząc na świat jest tylko możliwością.


[1] Zadrużanie usiłowali nawiązywać do “do pewnych elementów ideologii wczesnoendeckiej, a w szczególności do niektórych fragmentów spuścizny Balickiego czy Myśli nowoczesnego Polaka Dmowskiego. Afirmacja dynamizmu społecznego oraz krytyka polskiego charakteru narodowego zawarta w tych tekstach znajdowała uznanie w Zadrudze” (w:) B. Grott, Zygmunt Balicki ideolog Narodowej Demokracji, Kraków 1995, s. 72-73.
[2] “W Narodowej Wspólnocie Tworzącej etyka jest dziełem narodu polskiego - pisze jeden z zadrużan, Antoni Wacyk - i tylko jego dobro ma na celu. Świadomość tej prawdy miał Roman Dmowski (...). Następnie pisze: “wydając w roku 1927 broszurę “Kościół, Naród i Państwo”, Dmowski sprzeniewierzył się w niej temu, co pisał w roku 1905”. A. Wacyk, Mit polski - ZADRUGA, Wrocław 1990, s. 123-124. Tenże (w:) “O polski charakter narodowy – ZADRUGA”, s. 12: “Roman Dmowski, gdy przyniósł do Kraju nacjonalizm w postaci takiej, w jakiej go poznał na Zachodzie, zwrócił przeciwko sobie zwarte szeregi Ciemnogrodu; stał się cacy w oczach kołtuństwa endeckiego dopiero wówczas, gdy swój nacjonalizm ochrzcił”.
[3] B. Grott, , Kraków 1991, s. 267-289
[4] Omawiając tę pracę opieramy się o wierną jej kopię, wydaną przez wrocławskie wydawnictwo Toporzeł w 1990 r. Była to pierwsza publikacja książkowa zespołu ludzi, skupionych wokół miesięcznika “Zadruga”, zob. tamże, s. 5.
[5] Tamże, s. 3.
[6] Tamże.
[7] Tamże.
[8] Tamże, s. 3-4.
[9] Tamże, s. 4.
[10] Tamże.
[11] “Pewnie, że wnioski snute na kanwie “teorii wewnętrznego rozwoju Polski” daleko odbiegają od głęboko zakorzenionej w umysłowości polskiej skłonności do samoadoracji, i do wynoszenia własnych cech słabości na ołtarze “świętości narodowych”.
“Dzieje bez dziejów” to nie jakaś tam taka, lub owaka ocena polskiej rzeczywistości. (...) to przede wszystkim teoria, poznanie tego co jest. Ponad zakłamanie łzawego “optymizmu” wyrasta wola opanowania myślowego całości procesów życia Narodu. Od tego ogniwa zacząć musi każde zamierzenie rzutowane w przyszłość(...) Każda strona “Dziejów bez dziejów” jest wyrazem najśmielszego optymizmu, jest radosnym objawieniem, iż rdzeń Narodu, główne elementy Jego organizmu, są zdrowe, pełne uśpionych sił, zaś tajemnicza choroba, od wieków podcinająca Jego żywotność, okazała się tylko schorzeniem systemu nerwowego – duszy zbiorowej, schorzeniem, którego istotę, gdy się uświadomi łatwo będzie usunąć”. ”. Dz. cyt., s. 4 -5.
[12] Tamże, s. 9.
[13] Tamże.
[14] Tamże, s. 39 – 44.
[15] Tamże, s. 36-44.
[16] Z. Kossak-Szczucka, Pod dyktandem Berlina, Wydawnictwo Frontu Odrodzenia Polski. Warszawa 1943.
[17] Tamże, s. 12.
[18] “Dzieje bez dziejów...”, s. 40.
[19] Tamże, s. 40 –41.
[20] Tamże, s. 41.
[21] Tamże. Cytat za: R. Dmowski, “Myśli nowoczesnego Polaka”, Warszawa 1933, wyd. IV, s. 54.
[22] Tamże, s. 41-42.
[23] Tamże, s. 42, znajduje się następująca uwaga: “W tych samych warunkach geofizycznych żyją i inne narody, a pomimo to ich charakter, przebieg ich historii jest całkowicie inny”.
[24] Tamże - czytamy: “U s t r ó j p a ń s z c z y ź n i a n y, h e g e m o n i a w a r s t w y s z l a c h e c k i e j, żyjącej kosztem stanu chłopskiego, w niczym istotnym nie odbiegała od tego, co się działo w Polsce, Prusach, Rosji. W dziedzinie życia gospodarczego nie ma sił, o których by można było powiedzieć, iż one to zadecydowały o ukształtowaniu naszego charakteru narodowego’.
[25] “Coś tu się nie klei – pisze Stachniuk. Ciągłość ustroju społeczno-politycznego została zerwana w końcu XVIII w., a mimo to cechy duchowe rzekomo przez ten ustrój tworzone, odnajdują się ni stąd ni zowąd w Polsce Niepodległej. (...) Szlachetczyzna była kozłem ofiarnym”. Tamże.
[26] Tamże.
[27] Tamże, s. 44.
[28] R. Dmowski, Kościół, Naród i Państwo, Chicago 1985, s. 21.
[29] Tamże, s. 14.
[30] Tamże, s. 10.
[31] Tamże.
[32] Tamże, s. 16.
[33] Tamże, s. 16-17.
[34] Tamże, s. 17.
[35] Tamże, s. 18.
[36] Tamże.
[37] Tamże.
[38] Tamże, s. 20.
[39] Tamże.
[40] Tamże, ss. 18, 21.
[41] Tamże, s. 19-20.
[42] Tamże, s. 20-21.
[43] Tamże, s. 21.
[44] Tamże.
[45] Tamże, s. 21.
[46] Tamże.
[47] Tamże, s. 24.
[48] Tamże, s. 24.
[49] Tamże, s. 23-24.
[50] Tamże, s. 25.
[51] Tamże.
[52] Tamże.
[53] Tamże, s. 26.
[54] Tamże, s. 30.
[55] Tamże, s. 33
[56] Tamże, s. 34.